Wydanie własnej książki przypłacili kryzysem w zespole czyli Dawid Tymiński nie tylko o jasnych stronach self publishingu [wywiad]
Czy Dandycore to praca na cały etat? Da się żyć tylko z blogowania?
Teraz tak. Ale zacznijmy od początku. Kiedy szedłem na prawo byłem takim pożytecznym kujonem, który był od wszystkiego czyli od niczego. To prawo było wzięte z rozsądku, a nie z jakiegoś wielkiego przekonania i po dwóch latach studiowania zmieniłem kierunek na komunikację wizerunkową. To była decyzja pragmatyczna, ja już wtedy byłem blogerem, prowadziłem bloga Secondhand Dandy i chciałem się nauczyć działania branży od środka, tych wszystkich myków, do których wielu twórców, nazwijmy to pierwszej fali, dochodziło w działaniu. Stwierdziłem, że lepiej połączyć przyjemne z pożytecznym czyli rozwój akademicki z rozwojem praktycznym. Przez trzy lata pracowałem w salonie odzieżowym, w jednej z wrocławskich sieciówek i tworzyłem treści jednocześnie. Po trzech latach ustawiania tego mojego bloga bardziej biznesowo, w 2015 roku, udało się przejść na blogowy full time.
Kiedy zarobiłeś pierwsze pieniądze na swoim blogu?
Pierwsza duża współpraca komercyjna wydarzyła się w 2016 roku i to był taki pierwszy prawdziwy cash od marki na umowę o dzieło, całe tysiąc złotych. Ale w sumie pierwsze pieniądze z bloga pojawiły się już wcześniej, w sumie od samego początku, bo bardzo mocno wszedłem w temat afiliacji. Wtedy miałem też okazję się przekonać, że moja społeczność, choć nie była turbo duża i do dzisiaj nie jest, bo my jako Dandycore nie mamy jakiś ogromnych zasięgów, jesteśmy raczej niszowymi twórcami, że wtedy moja, a dziś nasza społeczność ufa rekomendacjom z bloga. Wracając – mój blog zaczął zarabiać od 2015 roku, to nie były duże kwoty, ale jak się uzbierały przez dłuższy okres to były fajnym dodatkiem do pensji. Potem doszły współprace komercyjne i combo współprace + afiliacje, pozwoliły mi zajmować się tylko tym i żyć tylko z blogowania.
W którym roku projekt Dandycore przestał robić Dawid, a zaczął robić zespół?
Takiej konkretnej daty Ci nie podam. Ja nie szukałem zespołu, w sumie to zespół trochę znalazł mnie. Adam, Karol i Piotrek czyli osoby, które dziś wraz ze mną tworzą zespół, oni byli przez długi czas odbiorcami bloga i moich treści. Podczas spotkań bezpośrednich okazało się, że mamy dużo wspólnego… To była taka iskra, czasem kogoś poznajesz i wiesz, że masz z tą osobą tematy, że chcesz z nią spędzać czas, robić coś razem, to ja tak miałem z chłopakami… Dodatkowo oni mieli, albo właśnie nabywali kompetencje, które mogłyby się przydać przy tym projekcie.
Zespół zaczął się kształtować ok. 2016-2017 roku, ale decyzję, żeby zacząć się w ten projekt angażować może nie na cały, ale na 3/4 etatu podjęliśmy na początku ubiegłego roku i zwieńczeniem tej decyzji był projekt książkowy realizowany pod koniec 2019r.
Można powiedzieć, że rekrutacja do zespołu zadziała się bardzo naturalnie i organicznie, a razem z nowymi osobami zwiększyły się możliwości, ale też presja. Głównie ta, by projekt książki był rentowny.
I tak z małego blogaska Secondhand Dandy przeszliśmy do biznesu ze strategią, z planami, i z masą błędów popełnionych po drodze oczywiście też. Gdybym miał wskazać co sobie najbardziej cenię jako osoba zarządzająca tym przedsięwzięciem, to fakt, że kreatywne napięcie, zaangażowanie osób z różnych światów, które łączy ten sam cel jest bardzo fajne i wartościowe. Bardzo dobrze się nam dziś działa mimo tego, że ten projekt książkowy nas zniszczył na tyle, że o mały włos byśmy go nie rzucili w cholerę.
Pogadajmy zatem o książce, którą wydaliście własnymi siłami. Czemu chcieliście porzucić to swoje dziecko?
Kiedy się pracuje dla własnego projektu przez pół roku, wrzuca w niego 150% zaangażowania i wykorzystuje swoją wytrzymałość ponad miarę, to w pewnym momencie pojawiają się sytuacje, które doprowadzają do kryzysu i do eskalacji.
Kiedy ludzie ze sobą pracują bo chcą, a nie bo muszą, kiedy wierzą w ideę – można z tego wyjść obronną ręką i znaleźć rozwiązanie. Nam się to udało. Ale nie ukrywam, bo chcę odczarować też pewien mit, że jak ma się pomysł, to już leci z górki, że nasz zespół na początku roku zaliczył poważny kryzys. Przerobiliśmy go i dziś patrzymy w przyszłość z optymizmem, robimy nowe projekty, rozwijamy inne odnogi biznesowe Dandycore.
Dandycore w komplecie (od lewej): Piotr Karwala, Adam Ptak, Karol Majchrzak, Dawid Tymiński.
Chcę zapytać o książkę, ale teraz zainteresowały mnie te odnogi biznesowe Waszego bloga. Więc do książki jeszcze wrócimy, a teraz pogadajmy o nich…
Na rynku influencer marketingowym męsko-modowym-lifestylowym strasznie trudno jest się utrzymać z samych reklam i współprac komercyjnych. Czasem z zazdrością patrzę na twórców z kategorii parenting, beauty czy nawet damska moda. Mam wrażenie, że w tych tematach marki mają do zaoferowania o wiele więcej deali niż w naszej niszy. Także dlatego w ubiegłym roku, planując, że chcemy działać jako zespół i skalować nasz projekt, podjęliśmy decyzję, że powoli będziemy zwiększać inne źródła przychodów, a nie tylko uzależniać się od deali, od marek, od agencji reklamowych.
Dlaczego? To nie jest tylko moja prywatna opinia, że tak trzeba, to jest fakt ogólnie znany, wystarczy spojrzeć na drogi takich osób jak np. Michał Kędziora, Roman Zaczkiewicz czy Tomek Miller, że bez własnego produktu dziś się nie da żyć z blogowania o męskiej modzie. Nieważne czy to będzie produkt fizyczny czy cyfrowy, czy to będzie know-how czy ubrania – to z tego, a nie z reklam, utrzymują się twórcy w naszej kategorii.
Dodam, że widzę też jak w naszej “działce” rynek jest popsuty przez barter. Często po kilku tygodniach negocjacji, uszczegóławiania oferty, przygotowywania pomysłów, marka daje znać, że ona to by jednak chciała za barter. My mamy już naprawdę dużo produktów, zresztą zamiłowanie do mody nie polega na tym, by mieć nieskończenie wiele rzeczy i to dla nas nie jest najlepsze rozwiązanie – pracować za kolejne ubrania. Nawet te najfajniejsze.
Zresztą stworzenie czy sesji foto, wpisu na bloga, czy filmu na YT to są realne pieniądze, które musimy wydać, albo te, których pracując nad Dandycore, w tym czasie nie zarobimy w innych miejscach.
Dlatego nie jesteśmy w stanie pracować za koszule, t-shirty albo kosmetyki.
Mam też wrażenie, że rynek męskiej mody jest jeszcze dość konserwatywny. Firmy, szczególnie te robiące wartościowe rzeczy stawiają wciąż na tradycyjną formę reklamy, a mniej chętnie wykładają pieniądze na działania z influencerami. Szkoda, bo performance w naszym przypadku jest naprawdę ponadprzeciętny, z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jeżeli ktoś przychodzi do nas żeby coś sprzedać naszym odbiorcom i jest to produkt zgodny z nami, z naszymi wartościami, z tym czego szukają czytelnicy i widzowie Dandycore, to robimy to bardzo skutecznie i mamy na to potwierdzenie.
Wracając do początku Twojego pytania – właśnie dlatego, myśląc o przyszłości, postawiliśmy na jedną kartę i zrobiliśmy ten projekt książkowy, bo to miał być taki test, czy marka Dandycore jest fajna, bo nam się tak wydaje, czy jest fajna naprawdę. Tz. na tyle, że jesteśmy w stanie sprzedać produkt i to nie wcale nie tani, bo nasza książka kosztuje 59 zł.
I sprzedaje?
Do tej pory mamy na liczniku około dwóch i pół tysiąca sprzedanych egzemplarzy, co przy naszych naprawdę żuczkowych zasięgach jest dla nas mega wynikiem. Ale co najważniejsze – przekonaliśmy się, że mamy grono osób, które są gotowe zainwestować w nasz projekt nawet w ciemno, bo fundusze na realizację książki zebraliśmy poprzez crowdfunding na Wspieram.to.
To nam dało ogromnego kopa i teraz pracujemy też nad nowymi projektami cyfrowymi. Jednym z nich będzie taki sążny ebook o profesjonalnym wizerunku, który będzie traktował temat przekrojowo, czyli nie tylko wygląd zewnętrzny ale też kwestie personal brandingu, savoir vivre itp. Takiej wiedzy w internecie jest sporo, ale nie ma jednej publikacji, która potrafiłaby przeprowadzić czytelnika od pierwszego dnia w pracy, aż do dnia w którym stoisz przed wyzwaniem zarządzania dużą grupą ludzi. Myślimy też nad produktami fizycznymi – ale to jest temat na drugą połowę roku, a nawet może na koniec 2020. Jeśli chodzi o galanterię skórzaną i znowu, choć może się wydawać, że temat jest mocno ograny, a jak rozmawiamy z naszymi klientami i partnerami to wielu wskazuje, że wciąż brakuje jakościowych, eleganckich produktów w kilku kategoriach. Na przykład ludziom rozpadają się po pół roku portfele skórzane za 200 zł, bo zostały uszyte byle jak, z kiepskiej skóry.
A jak się trochę poszuka, to się okazuje, że wcale nie jest taką drogą sprawą, by wyprodukować fajny produkt, który będzie uszyty w Polsce, etycznie…
Po ostatnich aferach z szyciem i nie-szyciem w Polsce, wraz ze wzrostem świadomości, że wystarczy doszyć ostatnie elementy np. guziki w polskiej szwalni, by całe ubranie było Made in Poland, myślisz, że “szyte w Polsce” to wciąż wartość dla konsumenta?
W naszej branży tak, bo zupełnie inna mechanika rządzi rynkiem mody męskiej i damskiej. Mam wrażenie, że w przypadku mody damskiej bardzo dużo komunikacji budowanej jest na emocjach. Szycie w Polsce ma wydźwięk emocjonalny, związany z byciem fair trade, eco, lokalnym patriotyzmem. W przypadku mody męskiej szycie w Polsce ma bardzo często walor praktyczny, bo nie wiem czy wiesz, ale my jesteśmy jednym z niewielu krajów w Unii Europejskiej, które mają całe świetnie wyposażone, nowoczesne parki maszynowe do produkcji odzieży. A symbol “Made in Poland” w męskiej modzie mówi o tym, że zostało to uszyte tutaj, bo my się na tym znamy i robimy to od dziesięcioleci. Wiele marek uważanych za luksusowe szyje swoje koszule w naszym kraju, więc to musi coś znaczyć. Więc tak, jestem spokojny, że szycie w Polsce w modzie męskiej wciąż ma znaczenie.
A jeśli już o szyciu mowa – na początku pandemii wprowadziliście do Waszej oferty własne maseczki.
Tak i wiele osób, które kupiły ebooka albo książkę, zdecydowały się też kupić od nas maseczkę albo nawet kilka masek – dla siebie i bliskich. To akurat znana zasada marketingu, że jeśli masz klienta, to jest większa szansa, że on kupi od Ciebie nowy produkt, niż to, że pozyskasz nowego klienta. Zresztą to dobry moment, by przejść do tematu książki. Jesteś gotowa?
Jak najbardziej. Wydaliście “Męską szafę – Instrukcję obsługi” sami – to wciąż ciekawy temat dla twórców. Wielu zastanawia się, czy warto iść z pomysłem do wydawnictwa czy lepiej zdecydować się na self publishing. Jak to było u Was?
Od razu odrzuciliśmy opcję wydawnictwa, bo nie za bardzo podobała nam się perspektywa sprzedania efektów swojej pracy za marne kilka procent od ceny okładkowej, bo taki jest standard. Od znajomych twórców słyszeliśmy też, że przy książkach twórców wydawnictwa nie angażują się za bardzo w promocję, przez co i tak docierasz głównie do swoich odbiorców. A skoro już sprzedajesz się swojej społeczności, to lepiej to robić bez pośredników.
W selfie koszty są wyższe, ryzyko także, ale za to jest szansa na większą monetyzację włożonej pracy. Przekonywały nas nie tylko przykłady znajomych self-publisherów, ale także to, że Karol miał okazję pracować przy produkcji książki w swoim dawnym miejscu pracy, przez co miał sporo wiedzy i kontaktów. Było nas też czterech, więc można było cały ten ogrom pracy jakoś rozłożyć.
Ile macie jeszcze książek na magazynie?
Około czterech tysięcy. Musimy w sumie zrobić inwentaryzację, bo część książek z pierwszego druku miałem u siebie, część na magazynie i trochę się te stocki pomieszały.
W sumie wydrukowaliśmy 1200 pierwszego nakładu, a potem było 5000 dodruku, bo w sumie szybko zorientowaliśmy się, że te pierwsze 1200 egzemplarzy to mało skoro się już 500 puściło na crowdfundingu, a książka jeszcze nie miała premiery. I w sumie dobrze, że zaryzykowaliśmy z tym dodrukiem, bo 15 grudnia bylibyśmy już bez książek, a przecież to był doskonały okres sprzedażowy – nasza książka była idealnym prezentem pod choinkę. Zaryzykowaliśmy więc i zrobiliśmy dodruk, wydając prywatne pieniądze, ale opłaciło się. Dziś koszty wydania i druku mamy już zbilansowane, więc każda sprzedana książka to kasa do kieszeni (oczywiście minus podatki itp.).
Ile potrzebowaliście sprzedać książek by wyjść z projektem na zero?
Jeśli chodzi o crowdfunding to on się sfinansował sam. Zebraliśmy prawie 30 000 zł i to poszło na wydruk tych 1200 sztuk. Dodruk 5 tysięcy egzemplarzy wiązał się z kosztem ok. 60 000 zł, więc potrzebowaliśmy sprzedać ponad tysiąc książek, by to pokryć. I taki mieliśmy target grudniowy. Z drukarnią byliśmy umówieni, że zapłacimy fakturę na początku stycznia – więc mieliśmy niecały miesiąc, by sprzedać ten volumen i się rozliczyć.
Po drodze były jakieś opóźnienia itp. więc ostatecznie cały projekt zamknęliśmy 10 lutego, kwotą ok. 150 tys. złotych zarówno po stronie kosztów jak i przychodów.
W sumie przez ponad 5,5 miesiąca zasuwaliśmy tylko nad książką, kładąc odłogiem wszystkie inne rzeczy, co było błędem, ale było też uzasadnione, bo wszystko robiliśmy sami i nie było już doby by robić inne projekty.
Nie wiem czy śledzisz temat self publishingu – jak rozmawiałem m.in. z Kingą Rak czy Jankiem Favre i oni wskazywali, że samodzielne wydanie książki zajęło im około roku. Nam od pomysłu, przez napisanie książki, do trzymania jej fizycznie w rękach zajęło mniej niż pół. Gdyby nie problemy po drodze np. z drukarnią, uwinęlibyśmy się w cztery miesiące.
To bardzo, bardzo szybko.
Ta szybkość ma swoją cenę. Przypłaciłem to załamanie nerwowym, kryzysem w zespole, wylądowaniem na psychoterapii i perspektywą tego, że jak nie sprzedamy w miesiąc ponad tysiąca sztuk to będzie bardzo źle.
Wydawało nam się, że wszystko będzie szło o wiele łatwiej, a tu premiera 6 grudnia i książka się nie sprzedaje. A dlaczego? Ano dlatego, że ci ambasadorowie, fani Dandycore, co ją mieli kupić to ją kupili już w ciemno podczas akcji na Wspieram.to. A innych odbiorców nieco zaniedbaliśmy. Zupełnie nie zaplanowaliśmy lejka sprzedażowego, dywersyfikacji sprzedaży, nie stworzyliśmy kreacji i kampanii targetowanej na kobiety, które mogłyby tę książkę kupić jako prezent swoim mężom czy partnerom. Tak się zafiksowaliśmy na tym, że mamy misję ubierania facetów, że nam to umknęło. Jak mówi stare przysłowie: patrząc na drzewa, możesz nie zauważyć lasu i to się właśnie stało.
Wróćmy do pieniędzy, bo to na pewno innych twórców interesuje. Przez 5 miesięcy, kiedy przygotowywaliście i wydawaliście książkę to sami sobie płaciliście wynagrodzenie, czy to było bardziej “to jest nasza inwestycja, nie zarabiamy, potem wychodzimy na zero, a potem dopiero do kieszeni”?
Przez pięć miesięcy żyliśmy z oszczędności, które każdy z nas wcześniej zgromadził, z wizją, że kasę za książkę sobie wypłacimy, jak już będzie z czego. Pierwsze pieniądze pojawiły się dopiero w marcu 2020 roku.
Ile zarobiliście na swojej książce?
Każdy z teamu Dandycore dostaje 25%. Czyli do końca maja to było po jakieś 6 tys. zł.
Sześć tysięcy za prawie pół roku pracy, to chyba niezbyt wysokie wynagrodzenie?
No niewysokie, fakt. Ale to było nasze ryzyko i nasza nauka. Mamy jeszcze prawie 4000 egzemplarzy do sprzedania. Więc one się powoli sprzedają, książka wciąż jest promowana w różnych kanałach, ale już na spokojnie, bez ogromnego ciśnienia. Nie potrzebujemy jej poświęcać już dużo czasu i możemy się skupić na innych rzeczach.
Nie ukrywamy, że koszty nas przygniotły, nie mieliśmy tego dobrze skalkulowanego, nie byliśmy zbyt ogarnięci… Mieliśmy w sumie sporo szczęścia, bo gdyby nam się nie sprzedał ten tysiąc w grudniu i nie moglibyśmy zapłacić faktury drukarni, to zostalibyśmy z marką w kawałkach, z długami, z wizją upadłości…
Bo wysupłać 60 tysięcy z kieszeni nie jest wcale łatwo, zwłaszcza jeśli się pół roku nie zarabiało i przeżerało oszczędności, by w pełni zaangażować się w ten projekt.
Dlatego nie lukruję, dlatego zdecydowałem się mówić wprost, bo w świecie influencerów wszystko jest piękne, błyszczące, każdy ma sukcesy, co zachęca innych ludzi by w to wejść, by robić projekty… A mało się mówi o kalkulacji ryzyka, o biznesplanach, o tym, co się może nie udać.
Ale poza wynagrodzeniem z samej sprzedaży książka przyniosła Wam też inne korzyści.
Książka to jest pewna namacalna wartość w tym naszym social-mediowo-blogowym świecie,bo przecież nie każdy może wydać książkę. Dla nas ma ona przede wszystkim charakter wizerunkowy. Pozwoliła nam np. podnieść stawki za działania reklamowe. Wcześniej bywało tak, że marki kręciły nosem na wyceny, bo inni mają więcej followersów, a biorą mniej pieniędzy. Dzięki książce pokazaliśmy co potrafimy robić, jak bardzo zaangażowana jest nasza społeczność, jak również ile realnie możemy sprzedać produktu, w który wierzymy i który rekomendujemy.
Dużo więcej naszych wycen zyskuje akceptację klientów. Nie jesteśmy już jednym z wielu blogów. Jesteśmy tym zespołem, który wydał i sprzedał książkę o męskiej modzie, więc dla osób, które ją kupiły jesteśmy ekspertami.
Dzięki tej książce poznaliśmy wiele nowych osób, wiele się nauczyliśmy, inaczej podchodzimy do nowych projektów.
Tak jak wspomniałaś – wątek wypłatowy nie jest imponujący, ale dwie rzeczy z tego projektu są bardzo cenne: masa doświadczenia, która sprawia, że na nowe projekty patrzymy nie startupowo tylko biznesowo. A druga rzecz: mamy produkt, który się zbilansował i każdy sprzedany egzemplarz to zysk ok. 53 zł dla nas. Oczywiście, nie zapominajmy, że książka leży na magazynie, co nas miesięcznie kosztuje ok. 200 zł więc też mamy cel w tym, by ją sprzedać i nie magazynować dłużej niż to konieczne. Możliwe też, że jak powstaną kolejne produkty, a widzieliśmy to przy okazji masek, to ludzie będą bardziej skłonni, by kupować pakiety i dorzucać sobie do koszyka tajkże i książkę.
Czy jesteśmy zadowoleni z dotychczasowych zarobków z książki – nie! Czy jesteśmy zadowoleni z tego projektu? Bardzo.
A cały zespół to wytrzymał? Jesteście nadal w tym składzie w którym zaczynaliście? Lubicie się jeszcze?
Lubimy się chyba nawet bardziej niż przed. Mieliśmy okazję zobaczyć jak każdy pracuje, wcześniej trochę wpadliśmy w socjalistyczną pułapkę, że każdy musi robić wszystko po równo. Dzisiaj doszliśmy do momentu, że mamy do siebie tyle zaufania, że nie musimy się równo dzielić pracą, ale mamy szacunek do swoich kompetencji, bo one są konwergentne. Jeśli któryś z nas nie może czegoś zrobić, to nie ma problemu, by ktoś inny przejął te obowiązki. No chyba, że to prace graficzne to ja nie, bo do tego to mam rączki jak Tyrannosaurus Rex. Ale serio, teraz przy tworzeniu tego nowego ebooka okazało się, ile Adam będzie potrzebował czasu na grafikę i że nie zdąży z jednym tekstem, to nie było problemu, żeby przejął go Karol.
Ale w takiej przyjacielskiej relacji w biznesie są też trudne momenty. My na przykład po wyjściu na prostą, musieliśmy sobie wszystko uporządkować, wyjaśnić. Rozmowa trwała trzy godziny, bo wylało nam się szambo, które zbierało się przez parę lat. Ale znowu, jak widzisz w czymś wartość, jak wasze cele są spójne, to możesz usiąść do stołu i powiedzieć co było fajne, co niefajne, co do uratowania, co nie, co się da naprawić… Ostatecznie wyszliśmy podbudowani. Chcemy działać razem, mamy pomysły. Bo nadal wierzymy, że to ma sens.
Jak pracujecie? Macie biuro, sztywne godziny od 9 do 17?
Stwierdziliśmy, że w naszym przypadku nie ma sensu kompulsywnie się spotykać, na tyle mamy zaufanie do siebie, rozliczamy się po efektach, że nie ma znaczenia czy ktoś siedzi 4, 6, a może 12 godzin. Mamy spotkania robocze we wtorki, robimy podsumowanie tego, co zostało zrobione, rozdzielamy prace, omawiamy co się działo. Na przykład ostatnio Karol przedstawiał nam efekty skontaktowania się z dwudziestoma firmami robiącymi galanterię skórzaną.
Spotykamy się też gdy kręcimy filmy na YouTube, na przykład gdy robiliśmy test białych t-shirtów spotkaliśmy się na cały dzień, by zrobić materiał.
Ważne jest, że każdy z nas ma jeszcze swoje projekty. Np. Karol z Piotrem zajmują się produkcją filmową i mają swoje zadania niezależne od Dandycore, Adam robi prace graficzne i muzyczne, ja działam na uczelni. To jest dla nas bardzo ważne, bo ta dywersyfikacja przychodów daje nam większy luz, niż gdybyśmy żyli tylko z influencer marketingu.
Zresztą znowu – na samym Dandycore też dywersyfikujemy przychody. Mamy książkę, kampanie komercyjne z markami, afiliację, prowadzimy szkolenia np. dla firm, no i pracujemy nad rozszerzeniem portfolio produktów. Mamy też możliwość zorganizowania sesji zdjęciowych, mamy sprzęt i kompetencje do realizacji video. Dzięki Bogu mamy już też automatyzację procesu sprzedaży, mamy magazyn, który wysyła książki, bo nie wyobrażam sobie, tak jak na początku crowdfundingu, pakować wszystkiego ręcznie i biegać na pocztę. Przy okazji dziękuję Michałowi Szafrańskiemu za polecenie takiego stylu sprzedaży książek.
Czyżbyście byli w IMKERze? Kojarzę, że gdy kupuję książki influencerów, to przychodzą właśnie stamtąd.
Powiem jedno – nigdy nie myślałem, że love marką będzie dla mnie magazyn, a IMKER działa tak, że jest love marką. Są cudni w kontakcie i gdyby wszystkie miarki działały tak jak oni, świat byłby piękniejszy. Poziom obsługi klienta, ogarnięcia, wdrożenia jest na najwyższym poziomie.
Gdybyś miał dać radę sobie na początku swojej ścieżki, to co byś sobie chciał powiedzieć? Co, co dziś już wiesz, przyspieszyłoby Twój rozwój?
Myślę, że rada, którą dałbym sobie przed wydaniem książki, to zebranie doświadczenia biznesowego, ale nie swojego własnego. Zabrakło tego, że gdy już nosiliśmy się z zamiarem self publishingu, nie zgromadziliśmy wiedzy z zewnątrz, od innych twórców. Byłem przekonany, że damy radę, że dużo wiemy, że sobie poradzimy. W świecie twórców megalomania jest bardzo istotnym elementem procesu, bo przecież z tego bierze się często początek, że chce się robić rzeczy istotne, duże, ważne dla innych. Tylko czasem warto, szczególnie gdy można, sięgnąć po doświadczenie innych i zaoszczędzić sobie paru plaskaczy od losu.
Wróćmy do kasy. Ile teraz kosztuje wpis na Waszym blogu?
Jednorazowy wpis to koszt ok. 3,2 tys. zł, film na YT 6,2 tys. zł, pakiet wpis plus film to od 8 tys. w górę.
My się nie bawimy w proste, generyczne lokowania. Każdej marce chcemy dać naprawdę wartościową jakość. Na przykład niedawno dla marki Roomcays, do której się sami zgłosiliśmy i których zainteresowała nasza oferta, zrobiliśmy na YouTubie film, który jest całą opowieścią o pielęgnacji brody, gdzie sam produkt jest tak zalokowany, że dawno nie widziałem takiego lokowania na innym kanale.
I wrócę, obiecuję ostatni raz, do tego, że może nie jesteśmy wielkim blogiem, nie mamy gigantycznych zasięgów, ale mamy społeczność która nam ufa. Po filmie z Roomcaysem dostawaliśmy maile od widzów, że właśnie zamówili, albo że będą zamawiać te produkty, bo nam wierzą, bo wiedzą, że jak polecamy to są warte wypróbowania. Zresztą dostaliśmy i udostępniliśmy widzom kod rabatowy, po którym marka będzie mogła zobaczyć ile sprzedaży wygenerowaliśmy.
Bardzo się cieszę, że coraz więcej kampanii jest performatywnych i o to się nie boję, bo my w tym akurat jesteśmy mocni. Od samego początku też oznaczamy wszystkie współprace. Zawsze na początku materiału jest duża informacja, że materiał jest sponsorowany. Ale nigdy nie ma dylematu czy produkt spełnia kryterium jakości. Jeśli się u nas pojawił – to spełnia, niezależnie od tego czy to my odezwaliśmy się do marki, czy marka do nas. To po pierwsze. A po drugie to jest też uczciwe w stosunku do widzów i czytelników, którzy mają problem z materiałami sponsorowanymi. Jeśli widzą oznaczenie, nie wchodzą tam, nie czytają, nie oglądają, nie wkurzają się, że o matko, sprzedali się.
Wielu influencerów zastanawia się, czy wypada się pierwszemu odezwać do marki, a Ty wprost mówisz o tym, że to Wy odezwaliście się do Roomcaysa, więc gdybyś mógł dać radę osobom, które chcą, mają pomysł, ale nie wiedzą jak odezwać się do firmy, to…
Po pierwsze pomysł musi być jak najbardziej skonkretyzowany. Często twórcy boją się dzielić pomysłami z obawy, że ktoś im to podwędzi i zrobi tę kampanię ale bez nich. Tak to się czasem dzieje, ale z drugiej strony najłatwiej przekonać markę czy agencję ciekawym pomysłem. Najlepiej na tyle ciekawym, by nikt inny nie był w stanie go zrealizować.
Druga, bardzo ważna, a często pomijana rzecz. Jeśli influencer chce “sprzedawać” produkty swoim widzom albo czytelnikom, a nie umie sprzedać sam siebie, to jest ryzyko, że nie jest dobrym sprzedawcą, więc czemu marki miałyby z nim współpracować? Oczywiście upraszczam, ale chodzi mi o to, że elementem pozyskania współpracy jest w krótkich żołnierskich słowach przedstawianie siebie, swojej społeczności, swojej grupy docelowej, celów akcji, przewidywanych wyników. Marka musi zobaczyć korzyści np. dotarcie do nowych odbiorców, zakotwiczenie produktów w świadomości, sprzedaż np. z kodem rabatowym określonego wolumenu itp. Wielu influencerów wysyła ofertę jak CV, do wszystkich, nie próbując jej dopasować do konkretnej marki. To personalizowanie ofert jest bardzo ważne. Zanim napisaliśmy do Roomcaysa, byliśmy jego użytkownikami. Poznaliśmy składy, działanie. W wypadku tych kosmetyków jest np. fajna rzecz – wszystkie kosmetyki pachną tak samo, nie masz więc takiego bigosu zapachowego jak je na siebie nałożysz. I my to wszystko wiedzieliśmy, mieliśmy pomysł na działania i dopiero poszliśmy do marki z ofertą współpracy.
A jak dotrzeć do odpowiednich osób po stronie marki, by propozycja współpracy miała szansę na realizację i nie utknęła w spamie?
W naszej kulturze wokół znajomości jest pełne spektrum negatywnych konotacji. “Wszyscy mają znajomości, a ja nie mam”. No to jak nie masz, to sobie zrób. Idź na event, poznaj ludzi, poproś kogoś, by Cię przedstawił… Jeśli samemu nie mamy takiego drygu, to warto mieć osobę, która ma łatwość nawiązywania kontaktów, ale umie też szukać i np. wykopywać kontakty spod ziemi, bo nie każda firma na wrzucone do stopki albo zakładki “kontakt” nazwisko osoby od takich współprac. U nas taką osobą jest Karol. Ja szukałem kiedyś przez dobre dwie godziny osoby kontaktowej w jednym z multibrandów i nie znalazłem, a Karol znalazł. I to jest też siłą naszego zespołu.
Gdybyś miał na koniec dać jedną radę innym twórcom, którzy dopiero są na początku zarabiania na blogow
W autoprezentacji, w budowaniu pewności siebie i wykorzystywania tego na swoją korzyść nie ma nic złego. W rynkowym otoczeniu nie możesz być cicho. Siedź w kącie a znajdą Cię – to jest bullshit. Jeśli jest się w czymś dobrym, to trzeba to pokazać, wymagać szacunku dla swojej roboty, mieć argumenty, gdy ktoś będzie próbował to umniejszać. Być zdrowo pewnym siebie, robić dobrą robotę dla siebie i dla innych i nie wstydzić się brać za to pieniędzy. I potem za te pieniądze dowozić, to na co się wcześniej umówiliśmy. Od początku do końca. Tak, żeby marki do nas wracały i polecały nas innym. Tak samo odbiorcy – czytelnicy i widzowie.
Tego nam wszystkim życzę! Dziękuję za świetną rozmowę i życzę Wam realizacji wszystkich planów.
Fot: Adam Ptak
Więcej o cyklu Serce i Rozum twórcy: Pomocny poradnik dla tych, którzy chcą tworzyć
Inne wywiady w cyklu: Nie zawsze idzie z górki Ola Radomska z Mam wąptliwość