Sześć moich najlepszych porażek
Wszyscy Znaczna większość z nas chce być człowiekami sukcesu. Porażki boimy się bardziej niż tego, że ktoś przechwyci wynik z naszej łazienkowej wagi i umieści go w sieci.
Mądrzy ludzie mogą nam powtarzać, że błędów nie popełnia tylko ten, kto nic nie robi. Ze świata wokół nas płyną jednak całkiem inne sygnały. Z instagrama patrzą na nas idealne twarze, domy, dzieci i podróże. Książki tylko mądre, posiłki tylko zdrowe, a jak rozrywka to tylko taka, która dostaje minimum 4,5/5 gwiazdek na portalach opinii.
Boimy się? Wstydzimy? Głupio nam mówić o tym co nie wyszło. O tym co pochłonęło nasz czas, energię, zaangażowanie, nasze pieniądze i wyrzeczenia, a jednak się nie udało. O tym, że nie dobiegliśmy do mety maratonu, że nie przyjęli nas do wymarzonej pracy, że nasz związek rozpadł się. Chcemy być doskonali. Bo żyjemy w świecie gdzie niedoskonały to może być ręcznie ciosany po pracy w korpo stół, ale nie życie.
Niedawno Lady Pasztet przyznała się jak bardzo wkurzają ją własne błędy. Jak trudno pogodzić się Jej z porażką. Znam to. Nie lubię porażek. Mam wrażenie, że nikt mało kto je lubi. Chociaż czasem okazuje się, że były rozbiegiem do czegoś dobrego, że odmieniły nasze życie o 180 stopni, trudno je zaakceptować. Bo w sumie jeśli stracę na nierozsądnej transakcji 1000 zł, a potem zarobię 5000 zł, to wciąż straciłam tysiąc. Jeśli po nieudanym maratonie dobiegnę w końcu do mety, to może gdybym przebiegła ten pierwszy… Ach głosie w mojej głowie, idź do diabła!
Dziś kompletnie nierozsądnie opowiem Wam o moich pięciu ulubionych porażkach. O tym czego mnie nauczyły i gdzie mnie zaprowadziły. To nie znaczy, że jestem z nich dumna, albo że cieszę się, że pomogłam im się wydarzyć. Po prostu skoro już były, to niech Was trochę rozbawią, pocieszą, a może sprawią, że pomyślicie, że to nie Wy macie w życiu najbardziej przerąbane.
Porażka nr 1.
Mam jakieś 16 albo 17 lat i jestem wolontariuszką przy Bolesławieckim Ośrodku Kultury. Pomagam przy organizacji imprez, więc dyrekcja pozwala mi robić wywiady do miejscowej gazety. Dziś będzie z legendarną Cichoszą, z Krakowem na Brackiej i Pejzażem Horyzontalnym, czyli panie i panowie sam Grzegorz Turnau, we własnej osobie! O boże, boże, jaka ja jestem dumna i blada. Zasiadam na przeciwko artysty z kartką pełną pytań. Wśród nich prawdziwa perła: “Gdzie Pan znajduje wiersze takich nieznanych twórców jak Ewa Lipska?”
Grzegorz Turnau jest człowiekiem z ogromną klasą, nie okazuje pogardy mojej młodocianej ignorancji i tylko wyraz Jego twarzy zdradza mi, że palnęłam jakąś katastrofalną głupotę. Później doczytuję, że Ewa Lipska jest jedną z bardziej znanych współczesnych poetek. Jak w kreskówce powinna się pode mną otworzyć podłoga, a ja powinnam zapaść się pod ziemię i nigdy więcej nie skompromitować się żadnym wywiadem. Zamiast tego wypożyczam z biblioteki tomy poezji współczesnej, a przed kolejnym artykułem sprawdzam wszystko dokładniej. Po liceum wiążę swoje losy z dziennikarstwem i piszę sporo rzeczy, na które mogę patrzeć do dziś bez poczucia obciachu.
Porażka nr 2.
Piszę artykuł do ogólnopolskiego miesięcznika dla kobiet. Jestem szalenie stremowana. To duży i uznany tytuł. A osoba, o której piszę, zaczyna zmieniać ustalenia. Próbuje ingerować w cały napisany i zatwierdzony tekst. Sytuacja jest napięta, a ja nie radzę sobie z emocjami. Dzwonię do mamy, żeby się wyryczeć. Ciskam brzydkimi słowami. Moja mama słucha w milczeniu. Tyle, że jak na nią to milczenie trwa za długo. Odsuwam słuchawkę od ucha. Sprawdzam numer. Zadzwoniłam do bohaterki mojego tekstu. Pomyliłam się.
Nie jest łatwo przeprosić kogoś, komu właśnie puściło się do ucha sporo przykrych słów. Ale trzeba. Dogadujemy się. Artykuł w końcu idzie z małymi, nie zmieniającymi sensu reportażu, zmianami, a ja od tego czasu zawsze sprawdzam trzy razy do kogo dzwonię. Nauczyłam się też oddzielać emocje od pracy. To się bardzo przydaje gdy parę lat później zostaję moderatorem największych fanpage w Polsce.
Porażka nr 3.
Trafiam do swojej pierwszej agencji reklamowej. Mówię, że umiem rysować makiety, a oni szukają kogoś kto umie. Dostaję stanowisko projekt managera (o epoko lodowcowa agencji interaktywnych, gdy nie wymyślono jeszcze zawodu ux desingera). Dość szybko się okazuje, że ja sprawnie makietuję strony gazety, agencja potrzebuje kogoś, kto sprawnie rysuje makiety stron www i że jedne do drugich nie są zbyt podobne. Z innymi obowiązkami pm-owania idzie mi lepiej (choć do mistrzostwa w organizowaniu innych rzeczy niż firmowe imprezy jeszcze mi daleko), nawet dostaję w styczniu premię, ale w lutym okazuje się, że nawet premia za dobrą pracę nie chroni przed wypierdolką.
Uwielbiam swój zespół, klientów, projekty. Najchętniej przykułabym się do biurka jak obrońcy puszczy do dębu.
No ale wypada jednak zachować się dorośle (w tym wariancie sikanie do paprotek, też nie wchodzi w grę). Dogadujemy się, że spróbujemy ze sobą zdalnie. Będę robić to, na czym się znam czyli pisać. Scenariusze filmików, hasła do kampanii, artykuły na strony. Potem wybucha Facebook i zaczynam pisać posty, scenariusze aplikacji, pomysły na działania z blogerami. Tak zaczyna się najważniejszy etap mojego życia zawodowego, który trwa do dziś.
Porażka nr 4.
Wakacje trzy albo cztery lata temu. Jedziemy autem do Chorwacji. Bez problemu przejeżdżamy kolejne kraje. Czechy, Austria, Słowenia – zmieniają się tylko operatorzy komórkowi, a na szybie wyrastają kolejne winietki. Żadnych granic. Aż wreszcie Chorwacja. Celnik prosi o paszporty. Podajemy. Otwiera jeden po drugim, wpatruje się w nie, a w końcu mówi patrząc srogo – Wracajcie do Polski. Ten paszport jest nieważny.
Nie dociera to do mnie przez chwilę, bo jestem w wakacyjnym nastroju, na nogach mam japonki plażowe, a zamiast celnika widzę przez sobą suma z wielkim wąsem, bo przecież nikt nie zabroni Ci pić w aucie rumu z colą jeśli nie jesteś kierowcą.
Jak to nieważny, wszystkie były robione w tym samym czasie, więc jeśli już, wszystkie są nieważne, pan mi tu mówi, ze jeden, to zupełnie niemożliwe i dlaczego jest pan sumem i w sumie od kiedy sumy zostają celnikami?
Biorę do ręki paszport Mateusza, otwieram i robię wielkie oczy. Paszport dorosłego jest wystawiany na 10 lat. Paszport dziecka na 5. Jest lipiec. Pięć lat od wystawienia naszych paszportów minęło w maju. Zatem pan sum ma rację.
Dziecko ryczy, że ono chce na plażę. Że nie taka umowa, że do dupy takie wakacje. Że miało same piątki i nie chce teraz wracać do polski tylko łowić jeżowce. Celnik krzyczy, że zawracać teraz, bo kolejka. Ludzie trąbią, bo im się spieszy, w końcu nie są w tej trasie dla przyjemności tylko dla wakacji. Rodzinnych. Z żoną, pieskiem, trójką dzieci, palnikiem gazowym i że oni też woleli by mieć w sumie te paszporty nieważne. A nam to się tak fartło. A oni to jeszcze z teściową jadą.
Piszę spanikowanego smsa do koleżanki. Dostaję odpowiedź: “Wybacz, nie mogę się przestać śmiać”. W końcu śmieję się i ja. To nic, że przez łzy. A jednocześnie sprawdzam co się robi w takiej sytuacji. Wracamy do Ljubljany. Bogu dzięki, że Słowenia to taki mały kraj i trasę od granicy robimy w 2,5 godziny. W międzyczasie ustalam z konsulatem szczegóły akcji “takie cuda tylko u nas – nowy paszport od ręki”. Po drodze zatrzymujemy się zrobić zdjęcie do dokumentów i kilka godzin później lżejsi o kilkadziesiąt euro możemy ponownie jechać do Zadaru. No ale skoro jesteśmy już w nowym mieście decydujemy się zostać na noc, a rano coś zwiedzić. Znajomi z Facebooka doradzają Postojnską Jamę, lokalni przewodnicy wskazują jeszcze na Zamek Predjama.
Mamy dodatkowe i naprawdę warte zobaczenia atrakcje, których pewnie nie zwiedzilibyśmy gdyby nie przygoda z paszportem.
Porażka 5.
Moje dziecko jest w czwartej klasie. Dzielę mój czas pomiędzy pracę i dom. Praca zdecydowanie wygrywa. W dzienniku domowej frekwencji mam tyle nieobecności, że gdyby to była szkoła, nie dostałabym promocji do kolejnej klasy. Odchodzę z roboty, którą kocham, ale która kradnie mój czas dla rodziny. Opisałam to kiedyś dokładniej w tym tekście. To jest trudna zmiana. Porażka. Nie jest mi łatwo pogodzić się z tym, że nie mogę mieć absorbującej pracy i angażującej rodziny i wszystkiego perfekt tak na 120%. Nie jestem tak doskonała jakbym chciała. Może gdybym lepiej to jakoś zorganizowała, zaplanowała? Może wcale nie muszę spać tych 6 godzin na dobę, a obiady będę gotować w drodze do pracy. Na pewno są już specjalne autobusy z płytami indukcyjnymi, gdzie podczas 40 minutowej jazdy do biura można ugotować makaron z pesto i powrotnym kursem odesłać do domu. Jak tylko nauczę psa otwierać drzwi i przyjmować od kierowcy obiad, jedną sprawę będę mieć załatwioną…
Cztery lata po odejściu z agencji wciąż jakaś część mnie za nią tęskni. Ale kocham też chwile, gdy moje prawie dorosłe dziecko wraca z wycieczki, a ja mogę je odebrać spod szkoły i narobić mu soczystej siary ściskając je na powitanie.
Porażka nr 6.
To na razie puste miejsce. Ona wciąż jeszcze przede mną. Może spotka mnie jutro. A może da mi fory i rozwali mi świat dopiero za tydzień, miesiąc, rok. Bo jedno jest pewne – zdarzy się na pewno.
Choć staram się działać z głową i kalendarzem, sprawdzać paszporty, terminy szczepień i odczulania, pilnować rachunków, zakręcać wodę, nosić parasol, używać spieralnych długopisów, rysować od czasu do czasu makiety www (bo ja życie uczy to czasem może się przydać), nie siadać pupą na zimnym kamieniu i zawsze myć jagody przed jedzeniem (na niemytych jak mówią naukowe źródła mogą być lisie kupy, co niesie za sobą ryzyko zachorowania na tasiemca bąblowcowego) to i tak jestem pewna, że porażka zapuka do moich drzwi.
Nie próbuję się oszukiwać, że przywitam ją z radością i zaproszę na wino herbatę. Gdybym mogła urwałabym jej głowę albo wszystkie trzy (bo tego, że ma więcej niż jeden łeb jestem pewna, jednym by tego nie ogarnęła). Ale chcę wreszcie uwierzyć tym, którzy mówią, że nie popełnia błędów ten, który nic nie robi. I że porażka to tylko niepożądany, acz możliwy, efekt uboczny procesu działanie.
Ps. A jak już z przebojami dojechaliśmy do tej Chorwacji to było tam tak ładnie jak na zdjęciu. A nawet ładniej.