Czy matki mają gorzej?
Dwa lata temu postanowiłam, że będę matką. Żaden wyczyn biorąc pod uwagę fakt, że matką byłam już od 11 lat. Postanowiłam jednak być matką obecną.
Lubię pracować. Mam to szczęście, że od zawsze mam fajną pracę. Kiedy powstały pierwsze lokalne media zostałam dziennikarką. Wspaniałe czasy, niezwykła przygoda. Brak komórek, brak internetu. Gazeta wysyłana do składu na dyskietkach kursowym autobusem i wciskane panu kierowcy 10 zł “na piwo” żeby tylko dowiózł cało i zdrowo materiały do centrali.
Potem agencja interaktywna. Byłam tam gdy budziły się do życia media społecznościowe. Zakładałam jedne z pierwszych profili marek na Facebooku, gdy nikt jeszcze nie wierzył, “że ten cały Fejsbók ma sens”.
Nie doświadczyłam nigdy tego o czym słyszałam od znajomych. Nikt nie dyskryminował mnie w pracy, bo byłam kobietą albo matką. Nikt mi nigdy z tych powodów pracy nie odmówił, a nie nie pytał zatrudniając mnie, co zrobię gdy moje dziecko zachoruje albo czy planuję kolejną ciążę.
Praca w agencji okazała się moją pracą marzeń.
Dziecko miałam już duże. Pod koniec drugiej klasy zaczęło samo wracać do domu (blisko, szkołę widzieliśmy z okien), nie miało trudności z nauką, nie sprawiało większych problemów wychowawczych.
W międzyczasie pojawił się pies ze schroniska. Ale okazał się dobrym psem i on też nie sprawiał zasadniczych trudności (zjadanie przez niego od czasu do czasu arcyważnych papierów traktuję raczej jak karę za własne bałaganiarstwo niż psią złośliwość).
Pracowałam. Praca w agencji jest jak narkotyki, hazard i alkoholizm w jednym. Jest nałogiem, który wciąga, zasysa, oblepia. Dostajesz potężne strzały adrenaliny, działasz w turbo niedoczasie, realizujesz niemożliwe, a z każdym kolejnym zrealizowanym niemożliwym zaczynasz wierzyć, że to jeszcze nie wszystko na co cię stać. Że możesz jeszcze więcej, mocniej, lepiej. I chcesz tego. Wyciągasz rękę po jeszcze i jeszcze…
Odpływałam coraz dalej od domu. Lotnisko, dworzec, walizka, dzień, noc, sobota, środa, północ, lato…
Moje zachłanne pracowanie rosło we mnie większym wyrzutem sumienia.
Nad ranem kupowałam na stacji paliw linijkę do szkoły, bo nie zdążyłam do papierniczego za dnia, albo przez telefon odpytywałam z wiersza.
Łapałam się na tym, że jak sama sobie o sobie opowiadam – to się zwyczajnie nie lubię.
Taka trochę nieudana matka. Nieobecna. Zabiegana. Jak w domu to z laptopem na kolanach. Jak w święta to uwiązana do smartfona, jakby od jej obecności w social mediach zależał los całego świata.
Nikt mi niczego nie wypominał. Broń Boże. Mieszkam z człowiekiem, który poza tym, że prawie tak mocno jak mnie kocha grę w League of Legend, nie ma żadnych wad.
Ale mimo dużego wsparcia czułam się coraz gorzej. Sama ze sobą.
Zaczynało mi się coraz mocniej rozjeżdżać to kim jestem, z tym kim wydaje mi się, że powinnam/chciałabym być.
Bo trochę jest tak, że w wielu domach, kiedy mężczyzna jedzie w delegację, to dostaje na drogę kanapki. A kiedy kobieta jedzie w delegacje, to przed wyjazdem robi rodzinie kanapki, a w drodze na lotnisko załatwia zakupy z dostawą do domu, i umawia wizytę z dzieckiem u lekarza po swoim powrocie.
Nie, że jej ktoś każe. No w sumie każe. Ona sama. Jej wieczny wyrzut sumienia, taki wrzód na dupie, tylko gorzej bo na duszy.
I mi pewnego dnia ten wrzód pękł. Zrozumiałam, że jak nie zeskoczę z tego wózka to rozminę się sama sobie jeszcze bardziej. Że stracę te wszystkie fajne chwile, które przytrafiły mi się w ciągu ostatnich dwóch lat, a których bym nie miała, gdybym nie zeskoczyła.
Najtrudniejsze było, że kiedy wreszcie wyhamowałam okazało się, że poza mną nikt za tym nie tęsknił. Wszyscy tak bardzo przyzwyczaili się, że mnie nie ma, że trudno im było się przyzwyczaić, że nagle jestem. Że mogę ugotować obiad. Podrzucić do szkoły zapomniane śniadanie. Że nagle mogę zapisać się do komitetu szkolnego balu i upiec ciasto (co prawda przekładane folią aluminiową, ale o tym innym razem).
Oczywiście mam inną pracę i pracuję. Oczywiście dużo i mocno. Ale wolniej i na mniejszym głodzie. Z mniejszą zadyszką.
I w sumie to może zastanawiacie się dlaczego Wam o tym piszę.
Parę dni temu mój syn skończył szóstą klasę. Z czerwonym paskiem i wyróżnieniem. Byłam tam i klaskałam najgłośniej jak mogłam. Oczywiście wtedy, gdy nie wycierałam oczu chusteczką.
Byłam tam, tak samo jak byłam gdy tańczył poloneza na balu szóstoklasisty. I jak wtedy gdy cały wieczór przywiązywaliśmy kolorowymi tasiemkami hasła wyborcze do trufli, gdy postanowił zostać przewodniczącym szkoły. Albo jak wtedy gdy telewizja ogłosiła, że będzie huragan (nie było) i lepiej zostać w domu, więc zostaliśmy i cały ranek w piżamach oglądaliśmy Gwiezdne Wojny. Albo jak wtedy gdy na zebraniu szkolnym pani opowiadała gdzie przyłapała go na klasowej wycieczce (chociaż szczerze mówiąc wtedy wolałabym być jednak gdzieś indziej;).
Chociaż pierwsze tygodnie poza agencją bolały jak łydki po czterogodzinnym marszu na Śnieżkę – nie żałuję.
Podarowałam sobie wyjątkowy czas. Czas, którego tak bardzo potrzebowałam by znowu poczuć, że wracam do siebie.
Do tego w co wierzę i co jest dla mnie ważne.
Nie twierdzę, że to dotyczy wszystkich matek – ale tak, my kobiety mamy trudniej.
Często w naszych żyłach płynie poczucie winy. I jest najgorsze, bo nasze wewnętrzne. Nikt nam tego nie robi. Nikt nie pokazuje palcem. To my same karmimy je własnymi czynami i wyborami. Niemocą bycia wszędzie jednocześnie. I nie pomoże nam najlepszy partner, oddana babcia, zaufana opiekunka. Bo wiemy, że chcemy być bliżej, więcej, częściej z dzieckiem i nikt tego za nas nie załatwi. Rodzimy te dzieci, by trochę mieć je dla siebie i trochę być dla nich. Taka kolej rzeczy.
Na pewno są kobiety, które świetnie godzą karierę na pełnej petardzie i macierzyństwo. Znam. Podziwiam. Czasem zazdroszczę. Ale jest też całkiem okej, gdy chcesz dopuścić do głosu to swędzące coś na wątrobie, które mówi, weź się ogarnij, drugiej szansy nie będzie, dzieci rosną, a jak urosną to fruu, wio i nie ma niczego.
Od września będę matką gimbazy. Ciekawa jestem co się zmieni. Co będzie mi się wydawało, że muszę, a co mój wewnętrzny głos każe mi odpuścić.
Chciałabym tylko żeby udało mi się poprowadzić moje bycie matką tak, by niczego nie żałować. A i jeszcze, by nie być zbyt często na dywanie u dyrektora, nie odbierać dziecka z Izby Wytrzeźwień albo nie zostać babcią przed czterdziestką.
Reszta się jakoś ułoży 😉
ps. Matka na zdjęciu nie występuje, ale zaświadczam, że była obecna i trzymała aparacik od drugiej strony.