Dlaczego warto pojechać do Anglii nad morze?
Wiadomo, Anglia to nie Hiszpania ani Chorwacja. Morze jest tam kapryśne, chłodne, fale wysokie i nie każdy znajdzie w sobie wystarczająco dużo odwagi, by nawet w wyjątkowo gorący (oczywiście gorący jak na Anglię czyli jakieś 25 stopni) dzień skakać przez fale. Ale malownicze klify, piękne piaszczyste plaże, niesamowity plusk wody, która rozbija się o nabrzeże, wynagradzają wszystkie niedogodności. Zapraszam Was na wycieczkę po leżących nieopodal Londynu plażach.
Pierwsza była plaża w Bournemouth zlokalizowana zaledwie godzinę drogi od Southampton gdzie mieszkaliśmy.
Nie lubię dużych, publicznych plaż, szczególnie w weekendy. Nie mam z nimi zbyt wiele doświadczeń, bo… nie lubię dużych publicznych plaż i unikam ich kiedy tylko mogę. Kojarzą mi się z polem bitwy przedzielonym zasiekami parawanów, armią cudzych dzieci atakującą koce, książki i głowy, syreną muzyki disco-polo i lubieżnym sykiem piątego piwa otwieranego przez pana Janusza spod parasola.
Plaża pełna turystów
Okazało się jednak, że mimo tego, że plaża w Bournemouth była tego dnia naprawdę zatłoczona (w końcu było 24 stopnie czyli upał;), to było na niej jakoś ciszej i spokojniej niż pamiętam to z ostatniego pobytu w Łebie. Niby kocyk przy kocu, niby głowa przy głowie ale jakoś tak… wolniej, uprzejmiej, mniej nerwowo.
Zamiast plażowych krzyków “kuuukuryyydza, gorąca kuukurydza”, “hot dog, ciepły jak dog” – długa kolejka do ryby z frytkami. Podobno najsłynniejszej na świecie. Porcje ryby ogromne:) Zresztą często podczas pobytu w Anglii okazywało się, że ich porcja to nasze dwie albo 3. Największe zaskoczenie przeżyłam kiedy w jednym z barów do kebaba dołożyli nam porcję frytek, która ledwie zmieściła się do naczynia żaroodpornego na zapiekankę dla czteroosobowej rodziny. Nie daliśmy rady tego zjeść w 5 bardzo głodnych osób.
Co prawda odwagi, żeby wejść do wody (zimna!) mi nie starczyło, ale reszta wycieczki radośnie zażywała kąpieli. I to przez pół dnia. Nie jestem fanką wysokich temperatur, męczy mnie leżenie plackiem w upale i smażenie łydek. W Chorwacji cały czas toczyliśmy rodzinne awantury czy lepiej plażować (Oni) czy lepiej zwiedzać (ja), a tymczasem okazało się, że ja po prostu jestem stworzona do angielskiej plaży:) Lekki wiatr, umiarkowane ciepło, nieprzeszkadzający ludzie, dobra książka, butelka cydru i mogłam tak leniuchować całą sobotę.
Plaża z jurassic park
W niedzielę wybraliśmy się na drugą plażę. Tym razem do Lulworth. Jeśli wierzyć wikipedii Lulworth jest wioską i leży 16 km na od miasta Dorchester i 179 km Londynu. Tym razem pogoda trochę z nas zakpiła. Kiedy wyjeżdżaliśmy było w sam raz na plażowe kostiumy, zimne napoje i krem z filtrem. Kiedy dojeżdżaliśmy zrobiło się akurat na bluzy, kurtki, zakryte buty i termos z herbatą. Nie po to jednak jechaliśmy prawie 1,5 godziny, by zawracać. Zawinęliśmy się w koce i ręczniki i ruszyliśmy podziwiać widoki. Najpierw do małej zatoki otoczonej górami i skałami.
Jeśli dobrze się przyjrzycie na ostatnim zdjęciu zobaczycie śmiałków, którzy w ten zimny, pochmurny dzień skakali ze skał do wody. Najczęściej były to dzieciaki w wieku kilkunastu lat, które bawiły się tam chyba bez opieki osoby dorosłej, co mnie jako matkę, przyprawiło prawie o zawał serca. Mam nadzieję, że moje dziecko nie ma takich głupich pomysłów gdy znika mi za horyzontem.
Pogoda trochę się psuła, ale postanowiliśmy dotrzeć po szczytach klifów do drugiej plaży przy Durdle Door.
Na Durdle Door wiedzie ok. 30 minutowa trasa pod górę, która przy samej plaży zmienia się w kamienne schodki w dół. W ubiegłym roku w wyniku sztormu część skał została podmyta i zniknęło stare zejście na plażę, można się było na nią przedostać ostrym kamienistym zboczem. Dopiero późną wiosną przygotowano ponownie wygodniejsze zejście dla odwiedzających, a jest tu ich trochę, bo rocznie to miejsce odwiedza około 200 000 osób.
Durdle Door to naturalny łuk wapienny, który wcina się w głąb wody. Jego nazwa pochodzi od staroangielskiego słowa thirl oznaczającego wiertło. Wiek jest szacowany na 140 milionów lat, najprawdopodobniej łuk pochodzi z epoki jurajskiej.
Plaża jest piękna, kamienista, ale kamyczki są drobne, łagodne, najczęściej płaskie i oszlifowane przez wodę. Na Durdle Door warto zabrać swój kosz piknikowy albo chociaż napoje, bo chociaż jest tu jedna budka z lodami, to podczas naszej wycieczki była i tak zamknięta.
Nie wiem czy przez te specyficzne kamyczki, czy przez wapienny łuk, czy przez to, że plaża jest otoczona skałami ale morze szumi tu niesamowicie! Jakby opowiadało swoją historię… a jeśli faktycznie łuk ma tyle lat, ile mówią historycy, to ma co opowiadać. Przecież całkiem możliwe że na tej samej plaży siedziały kiedyś dinozaury.
Z Durdle Door przegoniła nas pogoda. Zaczęła opadać gęsta jak mleko mgła. Zaledwie kilka godzin wcześniej było słońce i wysoka jak na Anglię temperatura. A nagle zrobiła się mleczna droga i nasz powrót do auta zaczął mieć w sobie coś z klimatu filmu “Blair Witch Project”.
Plaża z historią Anglii w tle
Poniedziałek obudził nas deszczem. Ale mieliśmy plan żeby zobaczyć kolejną nadmorską miejscowość. Tym razem Portsmouth i wieżę widokową Spinnaker Tower. Wieża ma 170 metrów wysokości, 3 poziomy widokowe, a na najniższym największą szklaną podłogę w Europie.
Samo Portsmouth to dawny ważny port marynarki wojennej. Dziś można w nim zwiedzić starą stocznię, w której znajdują się kadłuby: flagowego okrętu Henryka VIII „Mary Rose” (statek poszedł na dno zaraz po wypłynięciu z portu i to na oczach króla, razem z nim zatonęła kilkuset osobowa załoga) i liniowca “Victory”, na którym podczas bity pod Trafalgarem zginął admirał Nelson (ten, który dwukrotnie rozgromił flotę Francji i ten sam którego pomnik stoi na londyńskim Trafalgar Square). Podobno warto też zobaczyć Królewskie Muzeum Morskie, ale nam nie starczyło już czasu. Nie dotarliśmy też do rodzinnego domu Karola Dickensa, który znajduje się przy ulicy Old Commercial Rd.
Stojąc na nadbrzeżu zauważyliśmy dziwne wyspy przypominające bunkry. Okazało się, że to forty obronne, do których też można dotrzeć rejsem wycieczkowym.
Plaża jak z Wichrowych Wzgórz
Na sam koniec zostawiłam moje ulubione nadmorskie miejsce w Anglii. Jeśli kochacie starą angielską literaturę, czytając “Wichrowe wzgórza” wciągacie zapach bezkresnych pastwisk, czujecie pod stopami wilgoć wrzosowisk, to to miejsce jest dla Was. O ile będę Wam umiała wytłumaczyć, jak do niego dotrzeć, bo nie znajduje się chyba na żadnej mapie.
My trafiliśmy na nie z naszą angielską przewodniczką, która z kolei trafiła tam dzięki znajomym… Wyobraźcie sobie niedużą wioskę, malutkie przycupnięte domki, karczmę z parapetami, które uginają się pod ciężarem kwiatów… Tuż za nią ciągnie się droga. Nie za szeroka, jak spotykają się na niej dwa auta, to muszą chwilę pokombinować jak się wyminąć… Droga zamienia się w szeroki trakt. Ubity pas ziemi prowadzi Was między polami, trochę pod górę… Otaczają Was drzewa, pachną śliwki, droga powoli się zwęża, drzewa otulają Was coraz ciaśniej… i nagle przestrzeń się otwiera. Zalewa Was słońce. Gdzie tylko okiem sięgnąć łąka. Gdy oczy zaczną przyzwyczajać się do światła, widzieć więcej i dalej, dostrzegacie hen przed sobą coś niebieskiego. Gdy zaczynacie się zbliżać łąka zamienia się w morze. Jest ono jednak oddalone, niedostępne… Stoicie na klifie. Przed Wami niebo i woda, pod wami jakieś 5 pięter w dół białego urwiska.
Mewy przelatują nad głowami czasami tak nisko, że mogą zahaczyć o ucho albo nos. Co jakiś czas jeden z ptaków odrywa się od skały i leci pionowo w dół jak błyskawica, by złapać rybę. W oddali migają żagle łodzi. Czasem ktoś przejdzie obok, czujnie pochylając się nad urwiskiem, by nie spaść.
Jeśli wierzyć mapom ta miejscowość nazywała się Studland 🙂 Ale wikipedia na jej temat ma niewiele do powiedzenia.