Co warto zobaczyć w Winchesterze?

Kiedy mówiłam znajomym, że planujemy spędzić urlop w Anglii wielu z nich pukało się w głowę. Wiadomo, że do Anglii jeździ się na shopping, do pracy albo na spotkanie biznesowe, ale że na wakacje? Tymczasem tydzień spędzony na wybrzeżu, z codziennym odwiedzaniem innego miejsca był najbardziej odprężającym wypoczynkiem od lat.
Kiedy w kwietniu planowaliśmy urlop przez chwilę rozważaliśmy jakieś cieplejsze destynacje. Hiszpania, Grecja, może znowu Chorwacja? Ostatecznie stwierdziliśmy, że w ciepłe miejsce pojedziemy za rok. Teraz myślę, że wszystko dobrze się ułożyło.
Wylatywaliśmy z Polski na początku sierpnia, kiedy przez nasz kraj przetaczała się fala największych upałów. W ostatnich dwóch tygodniach poprzedzających wyjazd temperatura osiągała ponad 34 stopnie. Byłam wykończona. W pracy jak to przed urlopem, masa obowiązków, w domu moc spraw do ogarnięcia, do tego pakowanie, załatwianie opieki do psa i kota, dwa razy w tygodniu treningi z instruktorem, czułam, że za chwilę mój system wewnętrzny strzeli z hukiem z przegrzania.
Gdy wsiadaliśmy do samolotu nawet przez chwilę nie było mi żal, że nie lecimy w żadne wakacyjne miejsce gdzie żar będzie się lał z nieba.
Pobyt w Londynie rozpoczęliśmy od przygody. Zaczynam się zastanawiać czy to nie jest jakaś klątwa 😉 Rok temu przy wjeździe do Chorwacji okazało się, że paszport Mateusza jest nieważny i mieliśmy przymusową wycieczkę do ambasady w Ljublianie na Słowenii.
W tym roku zgubiłam jego paszport. Na szczęście było to zgubienie kontrolowane. W ostatniej chwili we Wrocławiu jedną z naszych walizek (która miała lecieć jako bagaż podręczny) zabrano do luku. Na nieszczęście tę, do której po przejściu przez odprawę wsadziłam dokumenty. Na lotnisku w Stansted okazało się, że najpierw musimy okazać się dokumentami, a dopiero potem możemy odebrać bagaże. To znaczy ja i Marcin mieliśmy przy sobie dowody osobiste, a jedynie Mateusz nie miał niczego co by potwierdzało, że on to on. Szkoda jednak nam było zostawiać na lotnisku takie całkiem udane i sporo odchowane dziecko, więc Marcin pobiegł po dokumenty, a my z potomkiem przeżyliśmy małą chwilę wstydu, bo posadzono nas w specjalnym ogrodzonym boxie na środku sali przylotów. Udawaliśmy jednak, że nie przeszkadzają nam zaciekawione spojrzenia kilku tysięcy turystów, ja przykleiłam się do telefonu, a dziecko na szczęście jest w wieku w którym na wiele rzeczy ma się …. no wiecie, że wiele spraw jest kompletnie obojętnych 😉
Nie trwało to na szczęście zbyt długo (zdążyłam tylko napisać tylko ze trzy smsy do koleżanki pełne brzydkich słów i ubolewania nad własnym nieogarnięciem) i mogliśmy wciąż lekko płonąc na twarzy opuścić lotnisko. Czekała na nas już siostra Marcina u której mieliśmy się zatrzymać przez połowę naszego angielskiego urlopu.
Okazało się, że nie jedziemy od razu do Southampton, gdzie mieszka – ale że od razu zaczniemy zwiedzanie!
Pierwszym miasteczkiem, które zwiedziliśmy był Winchester. Winchester to taki angielski Kraków (choć niektórzy mówią że Gniezno;). Miasto było stolicą Anglii na przełomie XII i XIII wieku. Obecnie nieruchomości tu należą do najdroższych i najbardziej pożądanych w całym kraju.
Winchester jest nie duży (zaledwie 40 tysięcy mieszkańców), przyjemnie spokojny i pełen cudownej, brytyjskiej architektury. Srogo się jednak rozczaruje ktoś, kto wybierze się tam zobaczyć fabrykę strzelb. Bo chociaż miasto nazywa się jak popularna marka broni – nie ma z nią nic wspólnego. Fabryka Winchester, która początkowo nazywała się Volcanic Repeating Arms Company powstała w 1855 roku w Stanach Zjednoczonych, a jednym z jej udziałowców był producent odzieży Oliver Winchester. Z czasem Oliver zwiększał swoje zaangażowanie i udziały w firmie, aż w 1867 roku firma zmieniła nazwę na Winchester Arms Company.
Bronią związaną z miastem bardziej niż dubeltówka jest … miecz. W górującym nad miastem XII – wiecznym zamku, znajduje się pamiątka związana z mitycznym (albo historycznym, bo zdania są podzielone) rycerzem, który został władcą po tym, jak wydobył z kamienia tkwiący w nim miecz. Stół Króla Artura jest jednym z najcenniejszych zabytków miasta. Na próżno go jednak szukać na podłodze. Stół, a raczej jego blat o średnicy 5,5 metra, wisi na ścianie w wielkiej sali. Jest okrągły (na co nietrudno wpaść znając legendę o Rycerzach Okrągłego Stołu), pomalowany w zielono-białe układające się promieniście pasy, no i niestety… nie ma nic wspólnego z Królem Arturem.
Stół powstał w XIII wieku, a Król Artur, jeśli naprawdę istniał, to panował na przełomie V i VI wieku.
Pierwotnie stół nie był pokryty wzorami, malowidła pojawiły się dopiero ok. roku 1522 dla króla Henryka VIII i podobno namalowany na stole portret Króla Artura nosi w rzeczywistości rysy Henryka VIII, a namalowana na środku blatu biało-czerwona róża to symbol rodziny Tudorów (do której należał Henryk VIII).
Dodatkową atrakcją, która zwróciła moją uwagę (Rany, robię to nawet na urlopie! Koduję rozwiązania marketingowe i działania reklamowe wszędzie gdzie jestem), była możliwość wypożyczenia sobie do zdjęć różnych historycznych kostiumów i nakryć głowy. Prosty zabieg, dla zwiedzających trochę dodatkowej zabawy, a dla obiektu możliwość zarobienia pieniędzy (Jeśli dobrze pamiętam – zwiedzanie zamku było darmowe, można było uiścić przy wejściu dobrowolną donację na rzecz obiektu. Zresztą darmowe wstępy były w wielu miejscach – napiszę o tym więcej w relacji z Londynu).
Idąc historycznym szlakiem po Winchesterze warto odwiedzić także jedną z największych katedr w Europie, która została wzniesiona w XI wieku, a w jej kryptach spoczywa dwóch królów Anglii i Danii: Kanut Wielki i Hardekanut.
W katedrze została też pochowana pisarka Jane Austen, autorka powieści m.in. “Duma i uprzedzenie”, “Rozważna i romantyczna” czy uwielbianej przeze mnie “Mansfield Park”. Pisarka przeprowadziła się do miasteczka z Southampton za radą swojego lekarza, a przeprowadzka miała jej pomóc wyleczyć chorobę. Niestety, zmarła w Winchesterze niedługo po przeprowadzce w roku 1817 w wieku zaledwie 41 lat. Przed śmiercią nigdy nie wydała żadnej z książek pod swoim nazwiskiem. To, że dziś wiemy, że książki Jane to książki Jane zawdzięczamy najprawdopodobniej jej bratu Henremu, który już po jej śmierci oddał do druku Perswazje i Opactwo Northanger i opublikował je pod prawdziwym nazwiskiem siostry. Ale dość tych literackich zboczeń z tematu (literackich i filmowych wątków podczas naszej podróży było naprawdę sporo i to też było fantastyczne).
Przed katedrą rozciąga niewielki park z wielką, równo przystrzyżoną łąką, na której można usiąść i sycić się ciszą oraz pięknym widokiem monumentalnej budowli.
Jeśli wierzyć przewodnikowi wydawnictwa Pascal, który zabraliśmy na wyjazd to “(…) kto chciałby zobaczyć prawdziwy przytułek, powinien się udać do St Cross Hospital założonego w 1136 roku. Jeśli poprosimy stróża o wsparcie zwane dole zgodnie z odwiecznym zwyczajem dostaniemy kawałek chleba i… kilka łyków piwa”. Nam jednak nie starczyło czasu, by zwiedzić Szpital Świętego Krzyża.
To o czym warto pamiętać zwiedzając Winchester (ale też Oxfrod i inne turystyczne miejscowości) to święta godzina – 17:00. O tej porze zamykana jest większość sklepów. I nie ważne czy sprzedają w nim książki, perfumy, czy pamiątki.
Można za to śmiało o tej porze zaglądać do pubów. Ten z bieloną fasadą działa od 1450 roku i należy do 20 najbardziej romantycznych restauracji w Wielkiej Brytanii.
Dla mnie jednak jest on trochę za ciemny. Zwłaszcza, że podczas spaceru wzdłuż rzeki zauważyliśmy inny, z wielkim tarasem, z pięknym widokiem na wodę, więc udaliśmy się do niego na cydr, piwo i … frytki. To było nasze pierwsze spotkanie z chips (w odróżnieniu od zwykłych cienkich frytek czyli “french fries”) – czyli grubymi frytkami z prawdziwych ziemniaków podawanymi często z …octem balsamicznym. Nie przypadły nam w tej wersji do gustu, ale same, oprószone solą, albo z odrobiną ketchupu były po prostu pyszne. To te same frytki które podaje się do “Fisch & chips” czyli panierowanej smażonej w głębokim tłuszczu ryby, ale o tym co z lokalnej kuchni warto w zjeść w Anglii napiszę innym razem.