Co nam dała Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy?
Nie pamiętam jak trafiłam do sztabu Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Działałam w nim przez prawie całe liceum, nawet wtedy gdy przyszła ostatnia klasa i najważniejsza miała być matura. “Musisz się uczyć!” – załamywała ręce mama, a ja przyklejałam do kurtki czerwone serduszko i leciałam robić te swoje orkiestrowe Śpiewające Telegramy. Maturę zdałam, a z orkiestrą grałam jeszcze parę lat.
Moje najwcześniejsze orkiestrowe wspomnienie ma smak truskawkowej herbaty. To był styczeń w pierwszej albo drugiej klasie Technikum Ekonomicznego i w sklepach pojawiła się owocowa herbata. Truskawkowa, malinowa i poziomkowa. Dziś, kiedy na sklepowych półkach pełno jest wszystkiego, trudno uwierzyć, że były takie czasy gdy pojawienie się herbaty w innym smaku niż herbaciany było objawieniem. A było.
Zima była wtedy prawdziwa, temperatury na minusie, śnieg po kolana, a buty bez goretexu.
Ale to wszystko nie ważne. Graliśmy z orkiestrą i piliśmy te herbaty. I jedliśmy do nich domowe ciasto. I tosty. Bo ktoś przyniósł z domu toster.
I te tosty można było kupić za 2 zł. A może za 2,50? Każda kasa za tosta, ciasto i herbatę trafiała do orkiestrowej puszki. I z loteryjki za każdy los. I ze sprzedaży ozdób. I wycinanek. I za posłuchanie piosenki śpiewanej na scenie przez zespoły z różnych grup ćwiczących w domu kultury.
I za te moje, choć nie tylko moje, Śpiewające Telegramy. A z telegramami było tak, że czytałam wtedy jakąś powieść dla nastolatek. I jedna z bohaterek pracowała w kawiarni ze śpiewającymi kelnerami. Pokombinowałam trochę w głowie, namówiłam mojego kolegę z drużyny żeglarskiej, który grał na gitarze, On koleżankę, która śpiewała i tak powstał latający zespół Śpiewających Telegramów. Idea była prosta – przychodziło się do miejskiego sztabu WOŚP, wrzucało do puszki piątaka i można było wybrać piosenkę z listy, którą nasz zespół jechał zaśpiewać pod wskazany adres.
Dla mamy, babci, koleżanki, kolegi. Na urodziny i bez okazji.
Pomysł się spodobał. Chętnych na śpiewającą żywą kartkę było coraz więcej, baliśmy się, że nie damy rady obsłużyć wszystkich chętnych, ale wtedy przyszedł ktoś z drugą gitarą i innym rozśpiewanym głosem. W końcu mieliśmy trzy albo cztery drużyny rozsyłające Śpiewające Telegramy po mieście. Trudno było im nadążyć i na czas poruszać się z jednego końca miasta na drugi tylu było chętnych. Na szczęście ktoś powiedział o nas panom z firmy taksówkarskiej. A oni zaproponowali darmowe przejazdy dla naszych ekip. Dzięki temu mogliśmy wyśpiewać jeszcze więcej telegramów i złapać do puszki jeszcze więcej błyszczących monet.
Taki własnie był wtedy finał Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy w Bolesławcu. Graliśmy ramię w ramię, starsi i młodsi, na miarę swoich umiejętności i talentów. Wspierając się nawzajem, angażując do pomocy rodziców, dziadków i lokalne firmy.
Dla wielu z nas to była pierwsza lekcja wolontariatu i pierwszy trening umiejętności, które dziś noszą chwytliwe nazwy teamwork, liderowanie, organizacja eventów, zarządzanie – i ładnie wyglądają w cv.
My wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że będziemy potrzebować cv i ładnych wpisów do nich, liczyło się działanie razem, dobra zabawa i czynienie dobra.
W tamtych czasach miejskie sztaby Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy były dla nas jak Facebook, Instagram i Twitter w jednym. Co godzinny raport z głównej sceny wykrzykiwany przez Panią Janę napędzał nas do roboty i sprawiał, że chcieliśmy pobić rekord z poprzedniego roku choćby o złotówkę.
Wiele z zawiązanych wtedy znajomości przetrwało do dziś, wielu ludzi wciąż angażuje się w mniejsze lub większe akcje charytatywne i pomocowe. Kiedy siedzę w kinie z Iwonką prawie zapominam, że poznałam ją tylko dlatego, że podczas WOŚP poznałam Arka, a kiedy podpisuję kolejny tekst swoim nazwiskiem rzadko kiedy wspominam, że pani Janie, szefowej sztabu, zawdzięczam, że wzięłam się za to całe pisanie. Bo to Ona po WOŚP wzięła mnie do bluesowej gazety, która pomogła mi wybrać moją życiową drogę.
Dziś, kiedy jestem dorosła (i to jak bardzo dorosła!), kiedy wielu moich znajomych ma już dzieci, albo problemy ze zdrowiem widzę też inny sens Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy – ogrom sprzętu z serduszkami, który codziennie ratuje życie i zdrowie wielu ludzi. To niezwykłe, że wspólna dobra zabawa mogła przynieść tak wiele dobrego. I może zabrzmi to patetycznie, ale tak uratować wiele istnień. Za każdym tym sprzętem stoi jakaś ocalona rodzina, czyjeś dziecko, czyjaś mama albo babcia.
Dlatego w tym roku, jak w każdym, wesprę fundację Jurka Owsiaka. I Was też namawiam. Możecie to zrobić na wiele sposobów. Wrzucając kasę do puszki wolontariusza na ulicy, biorąc udział w jednym z wydarzeń dedykowanych WOŚP albo licytując na specjalnych aukcjach allegro.
Mam nawet parę swoich typów, dla każdego portfela:
Laptop i torba od Łukasza Jemioła – miałam przyjemność pracował z Łukaszem przy dwóch projektach, to jeden z najbardziej utalentowanych polskich projektantów i po prostu fajny gość. No i projektuje na światowym poziomie.
Książka z dedykacją i kolacja z Red Lipstick Monster – obserwuję Ewę od początku Jej vlogowej drogi. Jest utalentowana i wytrwała. No i o makijażu wie wszystko!
Catering z Osiem Misek – jeden z moich ulubionych wrocławskich foodracków. Jedyny w którym nigdy nie wiem co zamówić, bo zjadłabym wszystko. Ten, do którego jeździmy nawet zimą i nie przeszkadza nam jedzenie na mrozie.
A jeśli nie macie kasy, by zafundować sobie coś z aukcji na WOŚP sami możecie coś wystawić. Nie tylko przedmioty ale też umiejętności. Np. własnoręcznie zrobioną biżuterię albo lekcję zwijania sushi. Nie macie pewności czy “to się sprzeda?” zamiast wystawiać to na aukcji zaproponujcie znajomym. A nóż widelec tak lubią Wasz sernik, że odkupią całą blaszkę, a kasą zasilicie WOŚP.
Wyjdźmy jutro z domów dla orkiestry. Nawet jak będzie zimno na dworze.