Rzeczywistość 2.0
Jest piękny kwietniowy dzień. Dzień wcześniej spadł deszcz i pąki na drzewach oszalały zielenią. Właśnie skończyłyśmy z mamą dwugodzinną wycieczkę po Krakowie. Byłyśmy na Kopcu Kościuszki i obok Wawelu. Siadamy w Karakterze, znajomi z FB bardzo polecali mi to miejsce i zamawiamy obiad. Mama wybiera pierś z kaczki, ja mule. Na stole ląduje schłodzone białe wino. Otwieram komputer. To dobre, świeżo przyrządzane jedzenie, więc trochę się czeka. Zanim na stół trafi danie główne zdążę odpisać na kilka maili i przygotować newsletter do wysyłki.
Życie – różne przypadki
Majowy poniedziałek. Prosto z pracy biegnę na pociąg, który zawiedzie mnie do Łodzi. O tej porze można, zupełnie jak w piosence, wsiąść do pociągu byle jakiego. Nie ma Intercity ani Pendolino, jest tylko kolej regionalna. Jedzie dłużej i bardzo, bardzo trzęsie. Laptop, który wyciągam, drży tak bardzo, że boję się, że odpadnie mu klapa. Odkładam go do torby. Nie popracuję. Godzę się z tym nadzwyczaj szybko. Sięgam po Kindle i czytam aż do samej Łodzi Kaliskiej. Melduje się w hotelu “Stare Kino”. Jest uroczy, mieści się przy ulicy Piotrkowskiej 120, gdzie w 1899 roku, bracia Władysław i Antoni Krzemińscy otworzyli pierwsze, stałe kino na ziemiach polskich. Było to drugie kino na świecie, zaraz po kinie braci Lumiere we Francji.
Każdy pokój inspirowany jest filmem. Mój “Deszczową Piosenką”. Idę na kolację do pobliskiego Tel Avivu. Potem robię sobie krótki spacer po Piotrkowskiej. Wracam do pokoju, jest północ. Siadam do pracy, tonę w papierach i dokumentach. Kończę strategię i harmonogram, zamykam kumputer, wysyłam maile i patrzę na zegarek. Jest 2:45 kiedy wreszcie przykrywam się kołdrą. Pobudka będzie o 6:00. A potem cały dzień na konferencji.
Jesteśmy na wakacjach. Na mazurskiej wsi zapada zmierzch. Ciemność jest tu gęsta i chłodna. Nocne zwierzęta wychodzą na żer. Tuż przy oknie przelatuje nietoperz. Przed chwilą zjedliśmy kolację ze znajomymi, teraz rozeszli się do pokoi, by położyć dzieci, przebrać się albo odpocząć. Czytam drugi raz tekst, który skończyłam własnie pisać, nie wymaga poprawek, robię ostatnie zmiany, zaraz kliknę “Wyślij” i artykuł poleci do klienta. Jutro musi być w redakcji, żeby zdążyli go złożyć i w terminie oddać do druku. Zamykam komputer, ubieram sweter, schodzę do świetlicy na planszówki.
Grudzień. Pakuję nas na święta. Jeszcze torba z prezentami. Wieszak z sukienkami. Jedzenie dla psa w ostatniej chwili, bo je tylko surowe mięso, a ono nie może być za długo poza lodówką. Psi koc. Gumki do aparatu ortodontycznego dla dziecka. Sernik. Łosoś w burakach, ale z nim ostrożnie, bo może zapaćkać cały bagażnik. Dzwoni telefon:
– Marta, możesz jeszcze na szybko zrobić zestawienie wyników ostatniej akcji? Bo jednak są potrzebne dziś.
Odpalam Exela, zanim M. zniesie walizki do auta, zdążę zrobić i wysłać raport.
Energia roku Bawoła
Pamiętam pierwszy raz, gdy poczułam, że moje życie pędzi jak szalone. Granice między pracą, a życiem zacierały się coraz bardziej. Telefon komórkowy został zastąpiony przez smartfona – wtedy w kieszeni zaczęłam nosić nie tylko wszystkie swoje kontakty, ale też cały świat. Mogłam pracować podczas lunchu w restauracji, drogi do pracy, czy czekania u lekarza. Mogłam dopinać projekty nie siedząc przy biurku. Kolejne narzędzia – lekkie laptopy z długo trzymającą baterią, mobilny, wszędzie działający i szybki internet za parę złotych, tablety, aparaty fotograficzne z wifi – krok po kroku zmieniały świat, który znałam.
Pamiętam jak pewnego dnia spacerując z psem rozmawiałam z koleżanką, której życie też przyspieszyło i goniło do przodu jak japońska kolej. Pocieszałyśmy się nawzajem i szukałyśmy winnych. Wyszło nam, że to przez… chiński rok Bawoła. W horoskopie było jasno napisane, że Bawół pędzi przed siebie, że wszystko rozdeptuje, że niszczy zastany porządek, że zostawia zgliszcza. Ale, że potem nastanie rok Tygrysa i będzie lepiej. Sprytnie, zwinnie, może i pracowicie, ale spokojnie.
Tak się jednak nie stało. Kolejny rok przyniósł jeszcze większe tempo, jeszcze większe przenikanie się życia i pracy, zacieranie czasu między tym co prywatne, a zawodowe. Mój świat nigdy nie wrócił już do stanu sprzed cyfrowej rewolucji.
A może to jest nasza normalność?
Moi znajomi to ludzie z projektami i walizkami. Umawianie się z nimi to ciągła żonglerka kalendarzami, sprawdzanie czy oni dziś będą we Wrocławiu czy w Amsterdamie, Londynie, Kopenhadze, a może właśnie będą wracali z targów w Japonii? Być może nawet jeśli będą we Wrocławiu, to na przeszkodzie spotkaniu stanie trening na siłowni albo zajęcia z rosyjskiego. Kiedy to się skończy? Kiedy będziemy jak nasi rodzice, którzy o 14:58 myli szklankę, wyłączali radio, by punkt 15:00 zamknąć za sobą drzwi w pracy i zacząć czas prywatny? Kiedy wreszcie będzie normalnie? Za rok, za dwa, a może za pięć? Przy kolejnym stanowisku, po kolejnym awansie?
A może nie będzie tak już nigdy? Może w 2018 tak właśnie wygląda normalność? Niedawno w rozmowie z Lady Pasztet, omawiałyśmy nasze plany na nadchodzące tygodnie.
“Ty możesz wtedy? Acha. To ja nie, bo jadę na Węgry. No moja droga, za dwie niedzielę to ja mam studentów. Jak wrócę to lecę. Ale to nie szkodzi, bo i tak bym nie mogła – bo tamto. Acha”.
I wtedy to do nas dotarło. Nie będzie spokojniej. Nie będzie inaczej. To zabieganie, te miliony wątków, te nieustanne wybory między świetnym, a świetniejszym, te nieprzeczytane książki, puste hamaki, to nasza rzeczywistość. To nie jest stan przejściowy. To jest stałość. To nasze życie, oparte na naszych wyborach. O matko, jak nam ulżyło! Już nie musimy na nic czekać. Już tylko musimy mieć z życia wszystko. Tu i teraz!
Naucz się żyć tu i teraz
Lubię moje życie. Nie jest mi źle gdy muszę wyjąć laptopa między spacerem, a lunchem. Nie czuję się zrobiona w bambuko gdy muszę czasem popracować w nocy. Ani gdy koleżanka wpada do mnie z winem, nie na plotki, ale żeby skończyć projekt. Ani wtedy gdy w poczekalni u dentysty kończę prezentację. Albo gdy z prywatnego telefonu wyślę czasem nieprywatnego maila.
Nie czuję się pracoholiczką, nie czuję się zniewolona przez żadnego z pracodawców, ani uzależniona od komputera czy telefonu. Umiem wyłączyć się na 3 dni i w ciszy parku krajobrazowego oddawać medytacji, albo pójść do kina w trakcie dużej kampanii.
Nauczyłam się dbać o siebie. Pytać jak się czuję. Czy mam ochotę odpocząć, zwolnić, odpuścić. Umiem w obcym mieście w delegacji, skoczyć na wystawę, pracować w kawiarniach czy obejrzeć film w pociągu jadąc na konferencję na drugi koniec Polski. Zdarzało mi się zabierać do pracy dziecko – na przykład wtedy gdy pojechaliśmy razem na See Blogers do Gdyni i po prelekcjach mieliśmy czas, by pojechać na Molo do Sopotu albo na gofry na Monciaku.
Uśmiecham się kiedy moja mama wzdycha:
– Bo ty tyle pracujesz… Nawet w weekend.
Pracuję. Jestem. Żyję.
I nie chciałabym żyć kiedy indziej.
Fot. Pixabay/qimono