Młyn Sułkowice – urok rzeczy uratowanych
Niewiele jest rzeczy, które potrafią mnie ściągnąć z łóżka przed siódmą rano w niedzielę. Właściwie tylko trzy: piszczący pies, gorące naleśniki usmażone przez dziecko ( jest w tym naprawdę niesamowite!) i targ staroci pod Młynem Sułkowice.
Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że mój stosunek do rzeczy jest bardzo osobisty. Rzeczy wymagają uwagi i czasu. Trzeba je pielęgnować, utrzymywać w zdrowiu, dzielić się z nimi przestrzenią i światłem.
Nie lubię mieć zbyt dużo rzeczy. Nie lubię rzeczy przypadkowych. Czasem nawet odmawiam przyjmowania upominków, jeśli nie widzę dla nich miejsca w moim życiu. Komplecik filiżanek po cioci? Nie ze mną ten numer. 30 ściereczek w identycznej bieli? Biorę pięć, za resztę dziękując.
Tym bardziej dziwi mnie samą jak ogromnie kocham wynajdowanie, wygrzebywanie, odmuchiwanie z pyłu i kurzu przedmiotów na targowiskach pseudo i prawdziwych staroci.
We Wrocławiu takim targiem rzeczy przedziwnych jest niedzielny bazar pod Młynem Sułkowice. Miejsce cudowne i hipnotyzujące. Mont Everest dla ludzi kochających góry przedmiotów, raj dla exploatorów cudzych szaf, piwnic i garaży.
Co tam można znaleźć?
A to zależy czy się lubi i umie szukać. Mam znajomą, która przywozi stamtąd serwisy, filiżanki i wazony marek, które ja muszę zgooglać i jak już zgooglam to zwykle okazuje się, że nie mogłam znać ich wcześniej, bo kosztują dużo zer. A ona kupuje je za 5, 10 albo 30 złotych.
Tato przyjaciółki kupił tam wielkie, podróżne walizki Samsonite, w stanie, że “niemiec płakał, jak sprzedawał”.
Mój chłopak kupuje tam świeżo wędzoną rybę i chleb z suszonymi pomidorami 😉 Dziecko ma stamtąd jakieś limitowane klocki lego, babcia dzbanek Arzberga. Ja poluję tam na rzeczy, które wpadną mi w oko.
Takie jak lampa miś zrobiona z plastiku, która wygląda jak wielki żelek Haribo. Podobne lampki możecie spotkać we wrocławskiej “Szajbie”. Moja jest zielona, kosztowała całe 10 zł i nie wymagała żadnych napraw, miała nawet działającą żarówkę w środku.
Inną moją ulubioną zdobyczą spod Młyna jest wazon firmy Kaiser, zdobiony kropkowanym wypukłym wzorem. Kupiłam go w sumie na prezent, ale pokochałam tak bardzo, że nie oddam.
Niedawno “upolowałam” piękne, zdobione delikatnymi rowkami talerze – komplet dla 4 osób za całe 8 złotych. Zresztą stojący w tle dzbanek rodem jak z Alicji z Krainy Czarów to też moja młyńska zdobycz.
Dziś spod Młyna przyjechała czerwona kanka na kwiaty, filiżanki z niebieską obwódką, talerzyki (mam podejrzenie, że pochodzą z zestawu dla lalek, ale pasują mi do filiżanek więc wcale mi to nie przeszkadza:), waza wyprodukowana w Czechosłowacji i dwa duże słoiki Mason.
Zdobycze spod Młyna nie są nowe. To rzeczy używane, przedmioty przeniesione z cudzego życia, wykorzystywane w niewiadomy sposób i przez nie wiadomo kogo. Na początku towarzyszyły mi wątpliwości czy wpuszczać je do domu więc zapytałam koleżankę, specjalistkę chemiczkę, która na co dzień ma do czynienia z bakteriami, których nazwy strach powtórzyć.
Przygotowałyśmy razem mały poradnik jak zadbać o używane rzeczy, by nie podzieliły się z nami jakimś paskudztwem:
Szkło, garnki, ceramika
Jeśli chcemy wykorzystywać je do kontaktów z jedzeniem, najlepiej kupować te z nieuszkodzonym szkliwem czy emalią. Naczynia myjemy, możemy wstawić je do zmywarki, wybierając odpowiedni program i sprawdzając najpierw czy np. nie uszkodzimy w ten sposób zdobień albo złoceń, możemy przelać wnętrze wrzątkiem. Po myciu i wyparzeniu całość można dodatkowo przepłukać roztworem pirosiarczynu sodu (czymkolwiek on jest;) albo roztworem spirytusu.
Jak wpadnie nam w oko uroczy, ale ubity emaliowany, albo popękany ceramiczny kubek – można go zawsze wykorzystać jako pojemnik na drobiazgi typu spinacze biurowe albo jako wazon na kwiaty, nie musimy od razu robić w nim kawy.
Plastik
Traktujemy podobnie jak szkło. Gorąca woda plus detergenty, możemy przepłukać roztworem spirytusu. Jeśli mamy do czynienia z lampką, zabawką z elektroniką w środku, zegarem z mechanizmem – lepiej ograniczyć się do umycia lekko wilgotną szmatką, potem można przetrzeć drugą suchą i wysuszyć na świeżym powietrzu.
Wiklina, rattan
Na targach nie tylko staroci można znaleźć zrobione z niego meble, kosze czy doniczki. Do wymycia wikliny nada się woda z rozpuszczonym kwaskiem cytrynowym. Ważne, by dobrze wykręcać szmatkę podczas mycia, bo wiklina nie lubi nadmiernej wilgoci. Wymyty przedmiot suszymy w przewiewnym miejscu, ale unikajmy ostrego słońca. Wysuszoną wiklinę i ratan możemy polakierować nową warstwą lakieru akrylowego.
Jeśli kupujemy wiklinowe donice, albo kosze w których chcemy posadzić rośliny – można od środka wyłożyć je folią albo nawet włożyć do środka duży worek. Nie tylko wyizolujemy zawartość, ale też zabezpieczymy ziemię przez wysypywaniem przez szpary w koszu.
Jeśli chcemy w zdobycznym koszyku podawać np. pieczywo – wyłóżmy jego wnętrze lnianą ściereczką.
Ubrania, zasłony, pościel
Zła wiadomość – pranie w 40 stopniach nie zabija niestety wszystkich bakterii. Najlepiej więc prać rzeczy z drugiej ręki w 60 albo 90 stopniach. Dla wielu tkanin taka temperatura jest jednak zabójcza (wie dobrze o tym moja mama która jednym praniem sprawiła, że wełniane spodnie ojca stały się wyjątkowo dopasowane na moją wówczas 7-letnią siostrę). Ale jest też dobra wiadomość – na rynku jest sporo płynów dezynfekujących.
Przydadzą się też do tapicerowanych krzeseł, łyżworolek z odzysku czy do pielęgnacji innych rzeczy tekstylnych, które macie w domu. Płyn dezynfekujący to też cichy pomocnik w walce z brzydkim zapachem z pralki. Wystarczy puścić pranie bez wsadu jedynie z tym płynem. Ale to już zupełnie inna historia.
Za parę dni wyjeżdżamy do Londynu. Już nie mogę się doczekać. Liczę, że tamtejsze targi staroci nie-staroci mnie nie zawiodą i że wracając będę musiała wykupić dodatkowy bagaż 🙂