Leningrad – najlepsze co możecie zobaczyć w Imparcie

Czym jest Leningrad? Koncertem, a może spektaklem teatralnym? Rockową komedią czy skłaniającym do refleksji manifestem? Satyrą na czasy, gorzkim pytaniem “dotąd to wszystko zmierza?”A może wszystkim po trochę?
Do Leningradu Mariusz Kiljan kojarzył mi się jedynie z fajtłapowatą rolą w równie fajtłapowatym serialu “Hela w opałach”. Kiedy kumpel zaproponował mi wspólne wyjście na spektakl, zerknęłam w obsadę i pomyślałam, owszem kolegę lubię, ale nie aż tak bardzo, by przez godzinę oglądać na scenie Kiljana nawet w jego towarzystwie. Do tego koleżanka kiedy usłyszała na co się wybieramy, rzuciła:
– Leningrad? Marta sorry, ale zasnęłam na tym w połowie.
A zatem jedyne co mogłam zrobić, to powiedzieć:
– To świetny pomysł Wojtek! Pójdę z Tobą do tego teatru.
Więc poszliśmy.
Wszystkie twarze Leningradu
Po raz pierwszy. To znaczy kolega po raz pierwszy i ostatni. Ja od tego czasu widziałam Leningrad cztery razy. I jeszcze pewnie zobaczę. Za drugim razem zabrałam przyjaciół, ciocię i Marcina. Za trzecim siostrę. Za czwartym siostra zabrała też szwagra, a koleżanka, która była na wyjściu numer dwa – wzięła swojego chłopaka. Ja poszłam z Marcinem, który zaczął się śmiać na samo wspomnienie poprzedniego spektaklu, a że śmieje się całym sobą, to aż aktorzy spoglądali ze sceny w naszą stronę, by zobaczyć, kogo bawi aż tak przedstawienie, które się jeszcze nie zaczęło.
Leningrad widzieli też bliżsi i dalsi znajomi i znajomi znajomych, bo wszystkim dookoła opowiadam, że jak mają coś zobaczyć we Wrocławiu, to na pewno tę sztukę. Choć nie jestem pewna czy jest to sztuka czy rockowy koncert.
Za to pewna jestem, że od Leningradu uwielbiam Mariusza Kiljana. Od pierwszej sceny, gdy w trybie slow motion budzi się na scenie z kacem mordercą. Każdy dobry spektakl ma ten moment, gdy zaciera się granica między aktorami, a publicznością. Gdy publiczność zaczyna sztukę przeżywać, a nie tylko oglądać. Tu następuje to właściwie w pierwszych chwilach. Gdy po 5 minutach zbierania ciała z podłogi, Kiljan wreszcie opiera się ciężko na krawędzi stołu, wszyscy mamy ochotę chlapnąć sobie ze słoika wody po ogórkach, bo tak nas to jego podnoszenie wykończyło. I razem z nim zaczynamy śpiewać:
“Gdy psy mnie nad ranem zwijają i wiozą mnie na posterunek, to taki im adres podaje, gdy chcą znać mój stały meldunek: Wu-wu-wu Leningrad, wu-wu-wu kropka kom”.
Niestety wielką wadą przedstawienia jest, że piosenki szalenie łatwo wpadają w ucho i nawet pewnego dnia siedzicie na firmowym spotkaniu i nucicie w głowie “I tak po czasu kres, chujnia była i jest”, a potem okazuje się, że wcale nie śpiewacie w głowie, tylko na głos i to nawet nie najciszej. Jedyne co wtedy możecie zrobić – to namówić kolegów, by zobaczyli sztukę. Wtedy zrozumieją.
Brzydkie słowa, w ładnych piosenkach
Spektakl Łukasza Czuja jest zbudowany na bazie 18 piosenek z repertuaru grupy – tu pełne zaskoczenie – “Leningrad” z Sankt Petersburga. Zespół jest jednym z najpopularniejszych kapel muzyki undergrundowej i słynie z dosadnego języka wykorzystującego soczystość i złożoność rosyjskich wulgaryzmów. W polskich tłumaczeniach Michała Chludzińskiego pozostała szorstkość i dosadność oryginalnych treści. Piosenki brzmią ulicznie, a cały spektakl utrzymany jest w konwencji rozkręcającej się szybko i bez trzymanki balangi.
Co ciekawe – spektakl jest grany od 7 lat, przynajmniej dwa razy w miesiącu i wciąż sala jest wypełniona po brzegi. I wiele osób przychodzi na niego po kilka razy – nie jestem wyjątkiem.
Poza piosenkami, które praktycznie się nie zmieniają, duża część dialogów jest improwizowana i często odnosi się do bieżących wydarzeń. Bywa, że jeden aktor “ugotuje” drugiego, albo wątek zdaje się wymykać spod kontroli. Nawet więc jeśli widziałeś Leningrad wiele razy, to wciąż możesz usłyszeć coś po raz pierwszy. I jedyny.
Mariusz Kiljan rozśmiesza, śpiewa i tańczy. I to jak tańczy! Ma tyle pary i wdzięku, jakby całe tygodnie spędzał w szkole Eguroli, a w przerwach na lunch biegał na zajęcia do studia baletowego. Jego taniec Katiuchy w prążkowanej sukience, na stole to jest coś, czego nie można odzobaczyć. Podobnie jak sceny poboczne w wykonaniu członków zespołu – w sumie w niektórych przypadkach słowo członek pasuje jak ulał;)
Zresztą sami zobaczcie, wrzucam niżej linka z You Tube. Nie jest to jakość, która powala więc jak uśmiechnie Was ten fragment spektaklu – koniecznie rezerwujcie bilet – możecie to zrobić na stronie Impartu w tym roku spektakl będzie grany jeszcze w środę 13 i w czwartek 14 grudnia. A potem pewnie w styczniu. A i kompletnie nie patrzcie na to, jakie miejsca rezerwujecie – choć przy sprzedaży biletów pokazany jest podgląd sali – miejsca nie są numerowane, siada się tak, jak się wejdzie. Cenne są miejsca na środku, w pierwszych rzędach – bo stamtąd widać każdy zakamarek, a część akcji dzieje się naprawdę w najdalszych zakątkach sceny. Publiczność jest wpuszczana do sali na raz, krótką chwilę przed spektaklem, więc warto zając strategiczne miejsca przy drzwiach, zanim je otworzą.
Krajobraz po bitwie
Od pierwszego razu, gdy widziałam Leningrad minęło 5 lat. Wtedy wydawało mi się, że to, co wyszydza, z czego kpi, czemu się w oczy śmieje, jest tam gdzieś daleko, w innym zimnym kraju. Dziś, mam wrażenie, że spektakl nam się uwspółcześnił, a kraj w którym jest “Super gut” nie jest wcale tak daleko.
Gdy w kulminacyjnym momencie ze śmiechem ściągamy marynarki i kręcimy nimi nad głową – nagle następuje plaskacz w pysk. Muzyka przyspiesza, a scena zamiast dobrą imprezę z morzem alkoholu przypomina krajobraz po bitwie. I to przegranej. Tykanie dziesiątek budzików tylko potęguję grozę i nieuchronność końca.
Wielki podziw dla twórców, za przewiezienie nas emocjonalnym rollercoasterem, od łez ze śmiechu, do śmiechu przez łzy. Duża w tym zasługa oryginalnych tekstów i muzyki, które posłużyły za oś historii, znakomitej scenografii, zaangażowanej od pierwszych minut publiczności, no a przede wszystkim aktorów i muzyków, którzy grają i bisują na żywo, by opowiedzieć nam o ludzkiej egzystencji w prostych i zrozumiałych słowach, jak choćby te:
“wysoko i nisko, daleko i blisko, miała być dziewicą, była zwykłą dziwką”.
Zdjęcia: Natalia Borzymowska dzięki uprzejmości Impart