A Ty w co uwierzysz, że możesz?
Piknęło. Spojrzałam odruchowo na telefon i zobaczyłam Facebookowy komunikat, że A. jest właśnie w podróży do ciepłych krajów. I może nie było by w tym nic niezwykłego, gdy nie fakt, że jeszcze parę lat temu A. była samotną matką dwóch małych dziewczynek, która modliła się o krótką zimę, bo długa zima oznaczała zbyt duże wydatki na gaz do ogrzewania mieszkania. A i bez tego A. było ciężko związać koniec z końcem.
Poznałam A. jakieś 14 lat temu. Zaledwie kilka lat starsza ode mnie a już mocno przez życie nagryziona.
– Rozwodzę się – powiedziała do mnie w zalewie alkoholowej szczerości, choć poznałyśmy się zaledwie kilka minut wcześniej, a ja nawet nie pamiętałam jak ma na imię.
Jej mąż pił. Zresztą Ona też lubiła szukać odpowiedzi na dnie kieliszka. Chyba miała dużo pytań, bo rzadko trzeźwiała. Do tego doszły długi, problemy z pracą, stary dom, w którym ciągle było zbyt zimno i zbyt wilgotno by normalnie żyć.
Kobieta nad przepaścią. Na tym ostatnim kamieniu, po którym leci się już tylko w dół rozbijając głowę i łamiąc kręgosłup nie tylko moralny.
Potem nasze drogi dość często się krzyżowały. Łapała się różnych okazji by stanąć na nogi, ale była kimś w rodzaju niewprawnego surfera i podmuch wiatru rzucał nią to w prawo to w lewo.
Pewnego dnia powiedziała “dość” butelce. Na detoxie była najpilniejszą uczennicą. Odrobiła wszystkie zadane lekcje. Wtedy chyba zrozumiała, że wszystko co ma i wszystko czego nie ma, zawdzięcza sobie.
– Wyjeżdżam do Anglii – oświadczyła rodzinie pewnego dnia.
– Nie wyjedziesz. – mówili – Nie znasz języka.
Wyjechała.
– Zostawię dziewczynki u babci aż skończy się rok szkolny, a potem po nie wrócę – powiedziała.
– Nie wrócisz. Wszyscy tak mówią, a potem dzieci zostają u dziadków do pełnoletniości – szeptali po kątach.
Wróciła.
– Będę pracować w swoim wyuczonym zawodzie – wymyśliła, gdy o 3 nad ranem w barze kroiła kapustę i pomidory do kanapek.
– Bez szans, nie znasz języka, nie masz angielskiego dyplomu – stukali się w głowę.
Nostryfikowała dyplom (wcześniej w Polsce skończyła studia, chyba nawet nie wierząc, że ma to jakiś sens), zdobyła referencje od swoich dawnych pracodawców i wszystkie niezbędne dokumenty w języku angielskim. Po drodze, w przerwie między pracą w sklepie, a barze z kanapkami nauczyła się języka.
Wyciągnęła rękę do tych, którzy mogli jej pomóc. Dziś uważa, że może zbyt często, zbyt niecierpliwie, zbyt zachłannie.
– Tak bardzo mi zależało, że dzwoniłam nawet kilka razy w tygodniu, prosiłam o przetłumaczenie dokumentu, pomoc w załatwieniu sprawy w urzędzie, wskazówki jak to się robi zgodnie z angielskim prawem – tłumaczy się, a ja widzę, że jest Jej wciąż wstyd.
Minęło kilka lat. Lat napęczniałych od ciężkiej pracy, nauki, powolnego układania sobie życia na obczyźnie. Dziewczynki skończyły angielskie szkoły i dziś obie są na studiach w Londynie. A. pracuje jako pielęgniarka i ze swoją polską wiedzą i kompetencjami jest cenionym pracownikiem. Spotkała kogoś z kim jest szczęśliwa. Wygląda młodziej, zdrowiej, radośniej niż wtedy gdy ją poznałam.
A teraz właśnie ląduje na lotnisku w Tunisie. Gdyby ktoś jej powiedział o tym 14 lat temu pewnie do dziś nie przestałaby się śmiać. Chyba nawet ja, która uchodzę w naszej rodzinie za tę najbardziej wierzącą w cuda, nie potrafiłabym w to uwierzyć.
Dlaczego Wam o tym piszę?
Bo od zawsze fascynowało mnie jak bardzo możemy wpływać na swoje życie. Jaką mamy moc sprawczą, by odmieniać, to, co wydaje się niezmienialne. Jaką siłę ma nasza wola i chęć. Jak potrafimy się wydostać nawet z najgłębszego dołu.
Koleżanka, której dałam wpis do przeczytania przed publikacją powiedziała, że jest tak “Coelhowo”. Nic to, kiedy życie zsyła Ci bajkowe opowieści – przyjmij je i wykorzystaj.
Więc wznoszę toast za A. lampką czerwonego wina. Wy też możecie. Bo ona sama nie pije już od 13 lat.
Fot. Pixabay – NeuPaddy